O Fujian Tulou pierwszy raz usłyszałam na slajdowisku Anny Jaklewicz, a później pogłębiłam swoją wiedzę na ten temat, czytając jej książkę pt. “Niebo w kolorze indygo. Chiny z dala od wielkiego miasta.” Nie ukrywam, że opis tych niezwykłych domów – twierdz oraz zdjęcia zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Wydało mi się wtedy, że jest to miejsce niezwykłe, wręcz unikatowe, o pasjonującej historii i z pewnością warte odwiedzenia.

Dlatego też, tego punktu na mapie absolutnie nie mogło zabraknąć podczas naszej podróży po południowych rejonach Chin.

Wioski, w których znajdziemy zabytkowe budowle ludu Hakka są z dala od wielkich miast, ale przy odrobinie chęci nie powinniśmy mieć większych problemów z ich odnalezieniem.

My jak zwykle postawiliśmy na transport kolejowy i dojechaliśmy do miasta Yongding. Nie mieliśmy żadnych konkretnych planów, ale na szczęście szybko okazało się, że nie były nam potrzebne. Mianowicie, tuż po wyjściu z pociągu zostaliśmy wręcz zaatakowani przez pana oferującego swoje usługi transportowe. Co ciekawe, po tym jak pokazałam mu nasz booking, okazało się, że jest wujkiem właściciela pensjonatu, do którego się wybieraliśmy i za niewielką opłatą zawiezie nas na miejsce (40 RMB). Co jeszcze ciekawsze, ów pan miał na dworcu postawione biurko i dumnie na nie wskazując, oznajmił, że jest to jego biuro.

Niedługo później zajęliśmy miejsca w vanie i rozpoczęliśmy mrożącą krew w żyłach podróż do wioski Hongkeng, która jakimś cudem zakończyła się szczęśliwie, pomimo tego, że nic na to nie wskazywało. Nasz kierowca jechał z tak zawrotną prędkością i z tak niewielkim poszanowaniem zasad ruchu drogowego, że śmierć mieliśmy w oczach przez cały okres jej trwania.

Steven i jego tulou.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, najpierw zostaliśmy zabrani do centrum turystycznego, gdzie musieliśmy zakupić bilety wstępu do wioski, a później zajechaliśmy pod tulou, w którym mieliśmy zakwaterowanie na dwie najbliższe doby.

Wygląda na to, że nocowaliśmy u tego samego pana, co wyżej wspomniana Anna Jaklewicz. Wskazuje na to lokalizacja, imię właściciela – Steven, oraz pewne cechy jego charakteru wspomniane przez autorkę.

O ile tulou Steven’a należy do najpiękniejszych jakie zobaczyliśmy w ciągu następnych dni i zdaje się być również jednym z największych, to nasze wrażenia związane z pobytem w tym miejscu są raczej mieszane. Po pierwsze i najważniejsze, to właśnie tam zostaliśmy pogryzieni przez pluskwy, co bardzo skutecznie uprzykrzyło nam dalszą część podróży, a także kilka kolejnych tygodni, gdyż ślady po ugryzieniach były widoczne wyjątkowo długo. Po drugie, Steven, o ile bardzo miły na pierwszy rzut oka, to zdawał się postrzegać nas jak chodzące skarbonki. Ani na chwilę nie przestawał oferować nam przeróżnych swoich usług, co w pewnym momencie stało się męczące. Owszem, jego rodzina wypieka pyszny chleb, którego spróbowaliśmy i którego prawdopodobnie nigdzie indziej w Chinach nie dostaniemy, ale cena jest mocno wygórowana, a porcja (dwie kromki) naprawdę mała. Często oferował nam też kawę oraz transport, którego nie potrzebowaliśmy.

Po trzecie, o ile nie spodziewaliśmy się wysokiego standardu i byliśmy gotowi na duże ustępstwa w tej dziedzinie w zamian za możliwość spędzenia dwóch nocy w prawdziwym tulou, to nie da się ukryć, że pewne rozwiązania były dla nas mocno zaskakujące, żeby nie powiedzieć kontrowersyjne. Mowa o sedesie, który znajdował się w naszym pokoju, tuż naprzeciwko łóżka i obok telewizora. Wiem, że Chińczycy są bardzo praktyczni jeśli chodzi o załatwianie potrzeb i dla wielu obecność osób postronnych w trakcie wykonywania tych czynności nie jest żadną przeszkodą, ale my mamy na to troszkę inne spojrzenie. Dla mnie było to niepotrzebne i niehigieniczne, zwłaszcza, że sedes wyglądał na niemyty od bardzo dawna.

Rusheng Lou – pierwsze tulou na naszej trasie.

Po dłuższej (kilkugodzinnej) porannej drzemce, która była absolutną koniecznością po naszej nocnej podróży pociągiem, wychodzimy z naszego pensjonatu i od razu udajemy się na zwiedzanie okolicy. Po przejściu przez malowniczy most, trafiamy do pierwszego tulou na naszej trasie – Rusheng Lou. Jest bardzo mały, chyba najmniejszy ze wszystkich tulou, jakie przyjdzie nam zobaczyć przez te dwa dni. Wchodzimy do środka, chociaż czujemy się trochę nieswojo. Mamy wrażenie jak byśmy wchodzili komuś do domu, co jest zresztą prawdą. Wrażenie to pogłębia fakt, że jakaś stara babuszka krząta się i zajmuje swoimi sprawami, jak gdyby nigdy nic. Nie wygląda też na zachwyconą naszą obecnością. Z wyrazu jej twarzy nie wyczytuję ani uśmiechu, ani zaproszenia, ani nawet życzliwości. Niby jest tabliczka informacyjna i symbole UNESCO i niby wiemy, że możemy tam być, ale domownicy jakoś nie dają nam tego odczuć. Dlatego nie spędzamy tam zbyt wiele czasu i dość szybko postanawiamy udać się na dalszą eksplorację wioski.

Już wkrótce przyjdzie nam się przekonać, że większe tulou i ich domownicy są bardziej przystosowani do odwiedzin turystów. W wielu z nich znajdziemy sklepiki z pamiątkami, pijalnie herbaty, skręcalnie papierosów i tym podobne przybytki. Nie ma jednak wątpliwości, że tulou takie jak Rusheng Lou są bardziej autentyczne, gdyż tam życie toczy się swym zwykłym torem.

Pozostałe tulou w wiosce Hongkeng.

Zhencheng Lou jest zdecydowanie jednym z bardziej popularnych tulou w Hongkeng. Widać też, że jego mieszkańcy przekwalifikowali się na biznes turystyczny i są bardzo kreatywni. O ile dobrze pamiętam, to właśnie tam kupiliśmy paczkę papierosów z nadrukiem UNESCO. Ciekawe jak organizacja zareagowałaby na wieść, że chińscy wieśniacy wykorzystują ich logo do sprzedaży tytoniu!

To również tam trafiliśmy do herbaciarni prowadzonej przez bardzo miłą kobietę. Zaparzyła nam mnóstwo pysznej herbaty i chociaż nie mówiła po angielsku, to całkiem nieźle się dogadaliśmy. W rezultacie kupiliśmy do niej herbatę upchniętą w mandarynkę, jako że była to dla nas kompletna nowość.

Zhencheng Lou został zbudowany w 1912 roku. Jest duży, ale i tak trudno sobie wyobrazić, że zajmuje powierzchnię aż 5000 m2. Według tego co wyczytaliśmy, są tam 222 pomieszczenia!

Tego dnia odwiedziliśmy chyba wszystkie tulou w wiosce. Jednym z nich był postawiony w 1937 roku Qingcheng Lou.

Udało nam się też dokładniej zwiedzić tulou, w którym znajduje się pensjonat Stevena – Fuyu Lou (wybudowany w 1880 roku). Jak wspominałam, jest on bardzo duży i ma aż trzy wejścia, które prowadzą do trzech niezależnych części. Nie można przechodzić z jednej do drugiej, bo wszelkie drzwi, które mogłyby to umożliwić, są pozamykane. Przekonaliśmy się o tym boleśnie, gdy którejś nocy wróciliśmy do hotelu trochę później i zastaliśmy zamknięte drzwi. Pukaliśmy, ale jako że nie było żadnego odzewu, postanowiliśmy wejść drugim wejściem, które akurat było otwarte. W środku okazało się, że przejście jest dokładnie zabezpieczone. Bardzo dokładnie! Ostatecznie zaczepiliśmy jakichś mężczyzn stojących pod pobliskim sklepem, którzy pomogli nam dzwoniąc do kolesia, który choć mocno zaspany, to otworzył nam drzwi (w samych majtkach).

Co ciekawe, na terenie Fuyu Lou jest też maleńka świątynka, w której urzęduje pewien mnich. Jest ona dosłownie miniaturowa, jakby ktoś zagospodarował komórkę.

Kolejnym ciekawym miejscem w wiosce Hongkeng jest Palace of Goddess. Budynek jest bardzo ciekawy architektonicznie, z pięknymi zdobieniami dachu i drzwiami pokrytymi malowidłami wojowników strzegących wstępu. Jest tam też bardzo spokojnie i klimatycznie. Na pewno nie można pominąć tego miejsca zwiedzając Hongkeng.

Dzień drugi.

Wiosek, w których możemy podziwiać tulou jest sporo, ale ciężko było nam uzyskać informacje, jak do poszczególnych z nich dotrzeć. Teraz myślę sobie, że jest tak pewnie dlatego, że większość Chińczyków przyjeżdża w te okolice ze zorganizowaną wycieczką, a zatem z własnym autokarem.

W każdym razie, po wysłuchaniu Stevena, który przedstawił nam nasze opcje, zdecydowaliśmy się na samotny spacer do wioski usytuowanej kilka kilometrów od Hongkeng. Ku naszej uciesze, dość szybko okazało się, że jest to mało skomplikowana trasa. Oczywiście nie obyło się bez pytań o drogę, ale w miarę bezproblemowo dotarliśmy na miejsce. Trwało to ok. półtorej godziny i było dość przyjemne. Cały czas szliśmy drogą, ale na szczęście nie jest ona zbyt ruchliwa i mijało nas niewiele samochodów.

A na miejscu zobaczyliśmy jeden z bardziej popularnych tulou – Chengqi Lou, o zaszczytnym tytule – The King of Tulou. Oprócz tego, zwiedziliśmy Qiaofu Lou oraz Shize Lou, w którym mieliśmy okazję wyjść po schodach na wyższe piętra, które normalnie są zamknięte dla zwiedzających. Stało się tak dzięki pewnej bardzo rezolutnej i wyjątkowo żwawej staruszce, która wpuściła nas tam za niewielką opłatą.

Ogólne wrażenia.

O ile nie ma wątpliwości, że warto było jechać tak daleko, aby zobaczyć te niezwykłe domy – twierdze, to nasze wrażenia z pobytu w tym miejscu są raczej mieszane. Po pierwsze i najważniejsze, nie czuliśmy się tam zbyt mile widziani.

Nie chcę przez to powiedzieć, że odczuwaliśmy jakąś niechęć wobec turystów wszędzie, gdzie się pojawiliśmy, ale z całą pewnością nie spotkaliśmy się tam z wyjątkowo miłym przyjęciem. Nie mamy żadnych drastycznych ani niezbitych przykładów, żeby to zobrazować, ale takie odczucie nie opuszczało nas podczas pobytu w wioskach ludu Hakka.

Domyślam się, że w dużej mierze jest to spowodowane faktem, że ludzie mieszkają w tych tulou, a zamiast prywatności, jakiej każdy powinien doświadczać w swoim domu, mają rzesze turystów zaglądających im w każdy zakamarek. Co więcej, tulou były przecież budowane aby służyć jako twierdze i chronić swoich mieszkańców przed przybyszami z zewnątrz, a tu nagle, wraz z rozwojem turystyki, każdy obcy może do nich wejść. Na pewno nie jest to komfortowa sytuacja.

Kolejna rzecz, na którą zwróciliśmy uwagę, to fakt, że po odwiedzeniu kilku budynków, każdy kolejny wydawał nam się podobny do poprzedniego. Owszem, niektóre tulou są okrągłe, a inne kwadratowe albo prostokątne, niektóre mają tylko jedno wejście, a inne posiadają również boczne, niektóre są małe, a inne naprawdę spore, ale w gruncie rzeczy wszystkie są do siebie bardzo podobne. Zawsze znajdziemy tam podobny układ i klatki schodowe prowadzące do prywatnych kwater, zawsze też zobaczymy wnękę przeznaczoną do czczenia przodków. Wszystkie tulou zdają się też być zbudowane z tego samego materiału, a wnętrza są drewniane. W gruncie rzeczy, wystarczy odwiedzić kilka z nich, aby mieć wyobrażenie o całym stylu architektonicznym.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.