Zamieszkać na fiordzie w Norwegii.

My na fiordzie zamieszkaliśmy zaledwie na kilka dni, ale nasza koleżanka Natalia mieszka tam już od trzech miesięcy. I to dzięki jej uprzejmości i zaproszeniu, mogliśmy chociaż troszkę zobaczyć i poczuć jak to jest.

Przede wszystkim jest pięknie! To naprawdę niesamowite uczucie jeść śniadanie, pić kawę albo nawet oglądać serial, gdy tuż za oknem mamy wody fiordu, a na drugim brzegu kolorowe, tradycyjne domki. Natomiast odrobinę dalej, rozciągają się zielone pasma gór.

Jeszcze lepiej w takich okolicznościach przyrody posiedzieć trochę na słoneczku albo rozpalić grilla. Albo najzwyczajniej w świecie pogapić się w dal.

Odważniejsi, jak na przykład Natalia, mogą też prosto z salonu wskoczyć do lodowatej wody i trochę pomorsować.

Jak wiemy z pierwszej ręki, czasami w takim miejscu można też jednak poczuć się nieco samotnie. Pogoda jest dość kapryśna, wieczory długie i ciemne, a ludzi w okolicy brak, a przynajmniej ich nie widać.

Zastanawiam się jak długo byłabym w stanie mieszkać w takim miejscu. Pierwszy miesiąc byłby pewnie super, ale jako że nie należę do samotników, to na dłuższą metę raczej nie byłoby to rozwiązanie dla mnie.

Niemniej, przez te kilka dni cudownie spędzaliśmy czas, nie tylko czerpiąc z uroków tej samotni, ale również intensywnie odkrywając najbliższą okolicę. I to pomimo ulewnych deszczy, wichur, gradu i ciągle przemoczonych ciuchów. Jak na ironię, dopiero ostatniego dnia naszego pobytu, gdy musieliśmy zbierać się na lotnisko, pojawiło się mocne słońce i odsłoniło prawdziwe kolory wszystkiego wkoło. I to właśnie te cudne, intensywne barwy stały się naszym ostatnim wspomnieniem z Norwegii.

No cóż, trzeba jechać do krainy Wikingów ponownie. W lecie!

Co robiliśmy w Norwegii?

Polecieliśmy do Haugesund, które stało się pierwszym miejscem jakie zobaczyliśmy w Norwegii. Mieszkaliśmy jednak w Skjoldastraumen, które było naszą bazą wypadową w okoliczne góry. W sumie podjęliśmy próbę zdobycia czterech szczytów, z czego ostatecznie stanęliśmy tylko na dwóch: Himakånå i Stølanuten. O górach będzie osobny post.

Jeden dzień spędziliśmy objeżdżając z Natalią wyspę Karmøy i odwiedzając m.in. usytuowane na samym jej południu miasteczko Skudeneshavn. Było super i o tym też będzie osobny post.

Ale zacznijmy od początku …

WizzAir.

Przed Norwegią myślałam, że najgorszą linią lotniczą na świecie jest Ryanair. Okazało się, że jednak Wizz Air.

Według naszych oryginalnych biletów mieliśmy lecieć 20, a wracać 24 marca. Na kilka dni przed lotem zorientowałam się jednak (i to tylko dlatego, że wpadłam nagle na pomysł, żeby sprawdzić, czy wszystko jest ok z naszym lotem), że lot został przesunięty na dzień wcześniej i to na 7 rano!

Wydaje mi się to niedorzeczne, ale dlatego, że loty bookowaliśmy przez zewnętrzną aplikację, to nikt nas nie poinformował o zmianie. Co więcej, nie mogliśmy się zgodzić na zmianę, bez numeru telefonu i maila, które aplikacja użyła przy rezerwacji, a tych z kolei nie mogliśmy zdobyć z powodu … do końca nie wiadomo jakiego. Czy to bariera językowa, czy brak odpowiedniego przeszkolenia, trudno stwierdzić. Żeby już za bardzo nie wchodzić w szczegóły dodam tylko, że Kasper dwa dni dzwonił do różnych supportów w Polsce, Stanach i Chinach i chociaż ostatecznie wszystko udało się załatwić, to była to droga przez mękę.

Ja myślałam, że to znak z nieba, żeby nigdzie nie wyjeżdżać bez dziecka i już zaczęłam się nawet oswajać z myślą, że nie polecimy, no ale wszystko jakoś się poukładało.

Co prawda musieliśmy kupić nowe bilety na pociąg i odwołać rezerwację hotelu w Gdańsku (ostatniego dnia, kiedy była jeszcze darmowa), a także zrezygnować z całodniowego, dokładnie zaplanowanego pobytu w mieście, ale z drugiej strony, zyskaliśmy cały dodatkowy dzień w Norwegii, co ostatecznie wyszło nam na dobre. Do Gdańska jeszcze nie raz pojedziemy, a do Haugesund to nie wiadomo.

Co do samego lotu, to jak szybko zauważyłam, w samolocie było zaledwie kilka kobiet, a tak to sami faceci i to w zdecydowanej większości Polacy. Lecieli do pracy, więc wygląda na to, że Haugesund jest popularnym do tego celem. Gdy wracaliśmy, sytuacja była bardzo podobna. Wtedy mężczyźni lecieli do Polski na Wielkanoc.

Haugesund.

Lotnisko Haugesund jest pięknie usytuowane. Podchodząc do lądowania można podziwiać cudne skały, które rozciągają się również wzdłuż pasa startowego. Coś wspaniałego, naprawdę!

A na budynku lotniska wita nas napis: Welcome to the Homeland of the Viking Kings.

Do samego miasteczka podjechaliśmy autobusem i jako, że z Natalią mieliśmy się spotkać dopiero popołudniu, to w pierwszej kolejności wyruszyliśmy na obchód po okolicy.

Od razu poczuliśmy „norweskość” tego miejsca. Wszystkie budynki były w tradycyjnym stylu, przeważał kolor biały. Widać było, że większość z nich lata świetności ma już za sobą, ale jednocześnie wszędzie było bardzo czysto, wokół domów pozamiatane, zero śmieci. Skromnie, ale wszystko pięknie ogarnięte, zadbane. Od razu na myśl przyszła mi Japonia, gdzie też często widywaliśmy raczej biedniejsze obejścia, ale właśnie czyściutkie i wypielęgnowane.

Udaliśmy się na most Risøy, z którego rozpościera się super widok na miasto. Przeszliśmy też na jego drugą, mocno industrialną stronę, w poszukiwaniu statków wycieczkowych pływających po fiordach, ale okazało się, że takie rzeczy to nie w marcu.

Pochodziliśmy po głównej ulicy Haugesund i kilku okolicznych, natknęliśmy się na kilka interesujących pomników, zawitaliśmy też do malutkiego muzeum, gdzie czynna była tylko jedna salka.

Muzeum nazywa się Karmsund Folkemuseum i jedną z najciekawszych rzeczy, jakie tam zobaczyłam były ogromne buty do nurkowania. Oprócz tego można tam obejrzeć dawną łazienkę, gabinet prominentnego Żyda, makietę miasta, zastawę obiadową i kilka innych eksponatów.

Po wizycie w informacji turystycznej, bogatsi o mapy i nieco lepszy ogląd na okoliczne atrakcje, ruszyliśmy na jedną z tras spacerowych.

Najpierw zaprowadziła nas pod statuę pierwszego króla Norwegii, który nazywał się Harald Fairhair, a nieco później pod poświęcony mu, ogromny obelisk – Haraldshaugen.

Pomnik wzniesiono w 1872 r., 1 000 lat po bitwie pod Hafrsfjord. 17 – metrowy obelisk symbolizuje zjednoczenie Norwegii i jest otoczony przez 29 wielkich głazów, które z kolei symbolizują wszystkie starożytne regiony, które Harald połączył. Przypisuje mu się zapoczątkowanie procesu powstania państwa Norwegii.

Snorre Sturlasson w swojej sadze o Haraldzie wskazuje Haugesund jako miejsce jego wiecznego spoczynku, a dokładnie teren przykościelny. Prawdopodobnie miał na myśli Gard Church, który kiedyś znajdował się tuż obok miejsca, w którym teraz stoi Haraldshaugen. XIX – wieczni historycy zgodzili się z tym, jednak według późniejszych badań, teoria ta jest nieco wątpliwa.

A zatem, albo staliśmy nad grobem Haralda, albo i nie.

Zaraz za pomnikiem zaczyna się cudna ścieżka, która prowadzi brzegiem morza. W okolicy wybudowano sporo bogatszych i nowocześniejszych domów. Ludzie, którzy tam mieszkają mają wprost cudowne miejsce na spacery. Wychodzą przed dom i ich oczom ukazują się groźnie wyglądające fale, urozmaicone wybrzeże, cudna, surowa roślinność.

Coś pięknego, naprawdę!

Nas niestety strasznie tam zlało, więc w pewnym momencie musieliśmy przerwać spacer i udać się do pobliskiego centrum handlowego.

Innym razem jednak ponownie zawitaliśmy w te okolice, gdy przyjechaliśmy zobaczyć jak Natalia morsuje.

Przeszliśmy wtedy krótki odcinek pomiędzy starymi bunkrami pochodzącymi z II wojny światowej, a interesującą rzeźbą przedstawiającą czterech jeźdźców na koniach stojących w wodach małej zatoczki.

Rzeźba nazywa się The Rising Tide, ale nie znaleźliśmy na jej temat żadnych informacji. Dopiero później doczytywałam w Internecie. Ciekawa sprawa.

Co do morsowania, to w Haugesund jest to popularna rozrywka i co ciekawe, jest tam kilka plaż ze służącą temu infrastrukturą. Natalia dołączyła do grupy, która spotyka się o konkretnych porach i razem z nimi sobie morsuje.

Podobno niedawno próbowali pobić rekord jeśli chodzi o liczbę osób przebywających jednocześnie w wodzie, ale niestety się nie udało.

Skjoldastraumen.

Skjoldastraumen to mała wioska oddalona od Haugesund o ok. 25 km. Jest tam kościół, stacja benzynowa i supermarket. Nic więcej nie odnotowaliśmy.

Domek, w którym obecnie mieszka Natalia znajduje się bezpośrednio na wodzie fiordu. Z salonu wchodzi się na prywatny pomost, a tam są do dyspozycji dwa zejścia do wody, jedno dla łódek czy też kajaków, a drugie dla chcących zażyć kąpieli w lodowatej wodzie.

Widok jest na małą wysepkę z prawej strony, rozległe wody z lewej strony i cudne, norweskie domki na przeciwległym brzegu. Coś niesamowitego! Aż nie mogłam uwierzyć, jak pierwszy raz to zobaczyłam. Wprost wymarzone miejsce do mieszkania.

Sam domek też jest świetnie przemyślany, bardzo wygodny i dość nowoczesny.

Na małym skrawku służącym za ogródek jest mała latarnia, a z drugiej strony domu dość obszerne patio, gdzie można rozpalić grilla. Korzystając z jedynego chyba bezdeszczowego popołudnia upiekliśmy na nim rewelacyjnego w smaku łososia. Palce lizać!

Tym samym, zainaugurowaliśmy tegoroczny sezon grillowy. W marcu! Coś mi się wydaje, że to nasz rekord.

Pyszności.

Supermarkety w Norwegii, a przynajmniej w Haugesund, nie są tak bogato zaopatrzone jak w Polsce, ale jest kilka produktów, które szczególnie mi posmakowały. W sumie już dawno mi się nie zdarzyło, żeby w jakimś kraju przypadło mi do gustu aż tak dużo produktów ze zwykłych, sklepowych półek. I właśnie dlatego postanowiłam o tym wspomnieć.

Przede wszystkim rewelacyjny, jedyny w swoim rodzaju, ser brunost. Znałam go już wcześniej, ale tym razem mogłam popróbować kilka rodzajów tego przedziwnego sera o smaku karmelu, czy też krówki.

Po drugie, pyszny i tańszy niż w Polsce łosoś!

Po trzecie, genialna i już w ogóle śmiesznie tania pasta kawiorowa (która tak na marginesie jest płynem, a przynajmniej tak stwierdził celnik na lotnisku).

Po czwarte, przeróżne słodycze z lukrecji, a zwłaszcza miękkie, podłużne cukierki.

Co do supermarketów, to warto też zaznaczyć, że w Norwegii alkohol można kupić do godziny 20 w tygodniu i 18 w weekendy.

Podsumowanie.

Haugesund i okolica nie należą do najbardziej popularnych miejsc w Norwegii, ale cieszę się, że to właśnie tam rozpoczęliśmy naszą przygodę z tym krajem. Fajnie było zobaczyć miejsce nieturystyczne, w którym życie toczy się swoim własnym, powolnym torem.

Jeszcze bardziej cieszę się z tego, że spędziliśmy ten czas z Natalią, która całkiem nieźle poznała już Norwegię (w sumie spędziła tam ok. 5 lat) i dzięki temu dzieliła się z nami swoją wiedzą na temat krainy Wikingów, a zwłaszcza samych Wikingów.

To zawsze super doświadczenie, gdy można poznać kraj nie tylko od strony pięknych miejsc i zabytków, ale właśnie dowiedzieć się jak wygląda tam codzienne życie, jakie są zalety i wady mieszkania w danym miejscu, co jest fajne, a co trochę mniej fajne.

Co więcej, o dziwo bardzo odpoczęliśmy. W mojej głowie coś przeskoczyło i nie dostałam świra z powodu rozłąki z dzieckiem, dzięki czemu mogłam czerpać z tego wyjazdu na wielu płaszczyznach.

Może to ten fiord i ta samotnia jaką jest Skjoldastraumen tak na mnie zadziałały. A może świeże powietrze. Nie wiem, ale był to niezwykle udany wyjazd i wróciłam z mocno podładowanymi bateriami i ogromną energią na kolejne podróże. Nic nie było w stanie zepsuć mi humoru, nawet te okropne deszcze, grady i wichury.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.