Jedną z tych rzeczy, które w podróżach lubię najbardziej, jest możliwość odwiedzenia moich znajomych, w ich własnych krajach. Nie ma lepszego sposobu na poznawanie nowych miejsc, niż poprzez osobę, która stamtąd pochodzi. Dzięki temu zawsze zjemy najlepiej, dowiemy się o lokalnych zwyczajach i historii i zajrzymy w mniej dostępne dla turystów zakamarki.

Scotta poznałam ponad 10 lat temu, na studiach (trudno mi uwierzyć, że aż tyle czasu minęło odkąd poszłam na pierwszy rok). Było to w Wyższej Szkole Biznesu – National Louis University, która w tamtym okresie, stale wygrywała w rankingach na najlepszą szkołę prywatną w Polsce. To, co moim zdaniem wyróżniało ją jednak najbardziej, to liczba studentów z zagranicy, których co roku przyjeżdżały tabuny. Największą reprezentację mieliśmy zawsze z Chin, a wśród niej, był właśnie Scott.

Wtedy nasza znajomość nie należała do zażyłych, ale kiedy Scott dowiedział się, że jestem w Chinach, zaczęliśmy pisać do siebie na WeChacie i planować spotkanie. Gdy Kasper i ja przeprowadziliśmy się z powrotem do Suzhou, plany zaczęły nabierać wyraźniejszego zarysu.

Chiny są ogromne, a odległości wręcz niewyobrażalne, ale tak się szczęśliwie złożyło, że Scott mieszka akurat w tej samej prowincji co my i dostać się do niego, możemy w niecałe dwie godziny.

Ostatecznie do miasta, z którego pochodzi, czyli do Nanjing’u, pojechaliśmy 7 maja i zostaliśmy na cały weekend.

Zwiedziliśmy sporo, ale o zabytkach pojawi się osobny wpis. Dzisiaj będzie o jedzeniu!

Scott ugościł nas bowiem jak na Chińczyka przystało, czyli z rozmachem. Przez dwa dni zjedliśmy tak dużo, że pierwszy raz w życiu wydawało mi się, że naprawdę przytyłam z dnia na dzień. Dosłownie czułam, że się powiększam. Wcześniej wydawało mi się, że coś takiego jest niemożliwe.

Najpierw poszliśmy do jednej z najładniejszych restauracji, jakie widziałam w Chinach. Niestety nie mogę znaleźć strony internetowej, ale nazywa się Nanjing Impressions i wiem, że ma ok. 30 placówek, również w Pekinie, Szanghaju i Tiencinie. Cieszy się ogromnym oblężeniem i jest to całkowicie zrozumiałe, bo jedzenie jest przepyszne. Poza tym, panuje tam bardzo przyjemna atmosfera, na którą na pewno wpływa ciepłe oświetlenie, posadzone w środku drzewa i wszechobecne, piękne lampiony.

dsc_0382-2-copy

A co jedliśmy? Bardziej stosownie byłoby zapytać czego nie jedliśmy!

Po pierwsze, wreszcie spróbowaliśmy czerwonych, morskich żyjątek, które w prowincji Jiangsu widoczne są na każdym kroku, ale których wcześniej jakoś nie mieliśmy okazji posmakować. Nie wiem jak nazywają się po polsku, ale po angielsku to crayfish, a po chińsku xiao long xia (龙虾). To na pewno jedne z lepszych owoców morza jakie jedliśmy, aczkolwiek nie jesteśmy najlepszym wyznacznikiem, gdyż smakują nam prawie wszystkie.

dsc_0385-copy

Spróbowaliśmy też kaczki, z której słynie nie tylko stolica kraju, ale również Nanjing. Oprócz tego były pierożki, korzeń lotosu na słodko, tofu, zupa z makaronem i kawałkami kaczej krwi oraz kilka innych przysmaków. Wszystko palce lizać!

dsc_0388-copy dsc_0393-copy

Zatem tak wyglądał nasz lunch, a na kolację trafiliśmy do przyjemnej restauracji, z oknami wychodzącymi wprost na kanał, w samym centrum zabytkowej części miasta.

Zupełnie nie byliśmy przygotowani na to, co nasz czeka, zwłaszcza, że nie byliśmy jeszcze nawet szczególnie głodni. Nasze żołądki wciąż bardzo dobrze pamiętały poprzedni posiłek.

Scott powiedział, że każde z nas dostanie po zestawie małych porcji różnych Dim Sum. Gdy na stole przede mną, pojawiło się 10 małych miseczek, pomyślałam, że może nie będzie tak źle i dam radę to wszystko zjeść. Niestety nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to wcale nie koniec i tak naprawdę, do końca jeszcze bardzo daleko!

dsc_0448-copy

Kelnerzy nie przestawali donosić kolejnych miseczek, a każda kolejna wydawała się większa od poprzedniej. Szybko skończyły się małe porcje z kilkoma kosteczkami warzywka albo jednym pierożkiem, a zaczęły miseczki pełne zupy, mięsa, kaczej krwi i innych dodatków. Wkrótce skończyło się też miejsce na stole i musieliśmy się strasznie nagimnastykować, żeby to wszystko jakoś pomieścić. Dosłownie nie nadążaliśmy z jedzeniem i opróżnianiem talerzyków, a ja cały czas myślałam sobie: czy Scott nie mówił, że tego miało być 12 albo 16? Nie, ostatecznie każde z nas dostało 24 porcje, a przynajmniej tylu się doliczyłam. Możliwe, że było jeszcze więcej!

dsc_0449-copy dsc_0453-copy

Nie byłam w stanie zjeść wszystkiego, ale spróbowałam każdego dania. Kasper natomiast, przeszedł samego siebie i wyczyścił wszystko, a nawet wziął się za kurczaka, którego ja zostawiłam. Szacun! I całe szczęście, że nic mu się przez to nie stało.

Ta restauracja zapadnie nam w pamięć również ze względu na obsługę, która była wyjątkowo miła, a zwłaszcza jeden pan, chyba manager. Mieliśmy też krótki, prywatny pokaz gry na dziwnym instrumencie, przy pomocy sznurka. Całość to naprawdę niezapomniane doświadczenie.

dsc_0463-copy

W niedzielę cały dzień spędziliśmy poza miastem i wróciliśmy dopiero na kolację. Wtedy Scott zabrał nas do kolejnej znanej restauracji, a tam … czekały na nas kolejne niespodzianki.

Ja udaję się do toalety, a gdy wracam, Kasper wskazuje na pobliski stolik i mówi, żebym zobaczyła ile dwóch kolesi zamówiło sobie mięsa. Rzeczywiście, mają całą michę, po brzegi wypełnioną kawałami mięcha, ale to w końcu Chiny, więc aż tak bardzo mnie to nie dziwi. Kasper jednak kontynuuje i mówi, że to samo pokazał Scottowi, a ten na to, że my też takie będziemy mieć. Na to reaguję już wielkimi oczami, a po chwili, na naszym stole, faktycznie ląduje taka sama micha. Mamy przed sobą chyba całą gęś!

To jednak nie koniec! Wkrótce, dostajemy również wielki pot z wielkimi kawałami wieprzowiny! A jakby tego było mało, to jest jeszcze jeden talerz z gęsia (przyrządzoną na inny sposób), meduza, warzywa i pyszne, słodkie placki.

dsc_0800-copy

Ja tym razem, wymiękam jednak dość szybko. Chyba w życiu tak dużo nie zjadłam w tak krótkim okresie czasu i mój organizm wyraźnie się sprzeciwia. Chłopaki też nie dają rady i ostatecznie gęś, razem z ogromną ilością dość rzadkiego sosu, jedzie z nami pociągiem do Suzhou. Zapakowana jest w kilka plastikowych siatek, co moim zdaniem jest osobliwością samą w sobie. Swoją drogą, chciałabym zobaczyć swoją minę, gdy zobaczyłam jak kelnerka wlewa zawartość całej wielkiej michy, do tych trzymanych przez Scotta, siatek. To musiało być piękne.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.