Bratysława była ostatnim przystankiem podczas naszej małej podróży środkowoeuropejskiej. Początkowo plan był oczywiście dużo bardziej rozbudowany, ale życie zweryfikowało. Ostatnio coraz częściej rezygnujemy z kolejnych punktów programu, co by się za bardzo nie zmęczyć.

A podróże niestety bywają męczące. Chodzenie z plecakiem w upale, jazda autobusami, przesiadki, rozmowy z ludźmi, którzy nas nie rozumieją i szukanie noclegów. To ostatnie dość często bywa najgorsze i Bratysława niestety nie okazała się wyjątkiem.

Długa droga do ……… szklarni.

Wysiedliśmy z Flixbusa na dworcu, bodajże głównym i chcieliśmy w miarę sprawnie dostać się do miejsca, gdzie zarezerwowaliśmy dwie noce.

Czegoś takiego jak informacja turystyczna nigdzie nie było, ludzie nie potrafili nam pomóc, a z rozkładu autobusów nic nie wywnioskowaliśmy.

Poszliśmy więc do pobliskiego baru i zalogowaliśmy się do wi-fi. W połączeniu z pomocą starszej kobiety, która wolała abyśmy mówili do niej po polsku, niż po angielsku, w końcu znaleźliśmy się w odpowiednim autobusie. Wysiąść pomogły nam natomiast dwie podpite lesbijki w średnim wieku. Poleciły abyśmy przeszli na drugą stronę ulicy i podjechali jeszcze jeden przystanek innym autobusem. Na drugą stronę przeszliśmy, ale reszty porady już niestety nie posłuchaliśmy. Czekaliśmy dobrą chwilę, ale autobus nie przyjeżdżał, a nam kończył się już bilet czasowy. Poza tym, miał to być tylko jeden przystanek, więc uznaliśmy, że tyle to możemy się przejść.

Nic bardziej błędnego! Ten jeden przystanek okazał się chyba najdłuższym przystankiem na świecie i szliśmy tak długo, że teraz dziwię się, że się nie popłakałam. W dodatku, nie było tam chodnika i musieliśmy iść wzdłuż ulicy, którą cały czas jeździły samochody. Przez większość drogi, przystanek nie majaczył nam nawet w oddali.

Do tego upał i fakt, że nikt za bardzo nie wiedział gdzie mamy iść. Koleś na stacji benzynowej sprawdził nam dojście, ale podążanie za jego wskazówkami okazało się dużo trudniejsze, niż początkowo przypuszczaliśmy.

Weszliśmy w uliczki, które nigdzie nas nie zaprowadziły. Zaczęliśmy rozglądać się za innymi noclegami, ale w jednym pensjonacie nie było miejsc, a drugi był dla nas za drogi.

W między czasie okazało się, że poszliśmy za daleko, więc postanowiliśmy wrócić. Wkrótce znaleźliśmy się w labiryncie maleńkich uliczek, które zaprowadziły nas do ogrodów działkowych.

Do pomocy zaangażowaliśmy kilka osób, ale pomimo tego, że mówili, że jesteśmy na dobrej ulicy, nikt nie potrafił wskazać gdzie dokładnie powinniśmy się udać. Nikt też nie znał z nazwy naszego pensjonatu. W pewnym momencie wylądowaliśmy nawet w szczerym polu, wśród łanów zboża.

Czuliśmy się jak w jakiejś pętli. Jak to możliwe, że jesteśmy na dobrej ulicy, ale wciąż nie możemy trafić? Co to za tajemny pensjonat, o którym nikt nie słyszał? Czy on w ogóle istnieje? Może powinniśmy wrócić do centrum i iść do hostelu? No ale przecież jesteśmy w polu! Kto by miał teraz siłę się wracać i szwędać po centrum?

Póki co idziemy dalej i trafiamy do restauracji. Pracująca tam dziewczyna mówi, że jesteśmy już blisko! Idziemy dalej i nagle po lewej stronie widzę tabliczkę, która coś mi mówi. Może dobrze, że tak często pokazywaliśmy ten nasz booking, bo gdyby nie to, nigdy bym nie zapamiętała nazwy, a tym samym nie domyśliła się, że wielka brama i jakiś barak daleko za nią, to nasz wybór na dwie noce w Bratysławie. Ale tak, to prawda! Jesteśmy w baraku i jest to nasz nocleg!

Gdy przekraczamy bramę, widzimy dużo różnych sprzętów, ogólne pobojowisko i budynek nie pierwszej świeżości. Przechodzimy przez blaszane drzwi i na wprost mamy szklarnię, a na prawo jakieś pomieszczenia.

Nikogo jednak nie ma. Wołamy, ale nikt nie odpowiada. Przez chwilę kręcimy się wokół siebie, rozglądamy, ale dalej nic, więc powoli kierujemy się do wyjścia.

Nagle słychać jakiś głos! Ktoś coś woła! Odwracamy się. Jest! Jest człowiek! Jesteśmy uratowani!

Po chwili poznajemy właściciela, który jak się okazuje, ma szklarnię, ale wpadł na pomysł, aby połączyć ten biznes z hotelarstwem.

Wyremontował kilka pomieszczeń, w których znajdziemy nowe sprzęty i elementy dekoracyjne w postaci palet i traw. Nam emocje trochę już opadły, więc pokój, do którego zostajemy zaprowadzeni, robi na nas wrażenie. Jest naprawdę ładnie i czysto, a dekoracje tworzą fajny klimat. Mamy też swoją łazienkę, więc jesteśmy zadowoleni. To najlepszy pokój, do jakiego trafiliśmy podczas całej tej podróży.

Jak się wkrótce okazuje, dojazd do tego miejsca też jest znakomity, w dodatku banalnie prosty, ale trzeba pamiętać, aby wszystko zrobić inaczej, niż zrobiliśmy to my (i dwie inne Polki, które przybyły niedługo po nas, tak samo wykończone i mocno zdenerwowane).

Mianowicie, z centrum lub z dworca, bierzemy autobus numer 70 i jedziemy do przystanku Cerny Las, który jest na żądanie. Stamtąd ok. 5 minut spacerkiem i jesteśmy na miejscu.

Nie rozumiem, dlaczego właściciel nie wpadł na to, aby umieścić tę informację na swojej stronie na booking.com, ale ogólnie wywarł na nas dobre wrażenie. Bardzo się starał żebyśmy byli zadowoleni. Z rana serwuje też śniadanie, które może nie jest najbogatsze, ale zawsze fajnie coś przekąsić przed wyjściem na miasto, nawet jeśli miałyby to być tylko kanapki z serkiem topionym lub dżemem.

Piszę o tym tak dużo, gdyż naprawdę spodobało nam się to miejsce. Było tam dziwnie, ale klimatycznie i przyjaźnie. Lokalizacja w szklarni, koty, charyzmatyczny właściciel, trawy w pokoju – niezła mieszanka, która nie mogła pozostawić nas obojętnymi.

Prażony ser dobry na wszystko.

Po zakwaterowaniu, doprowadzamy się do porządku i ludzkiego wyglądu, a następnie wracamy do wspomnianej powyżej restauracji. Co zamawiamy? To, co zawsze na Słowacji, czyli prażony ser z frytkami i sosem tatarskim oraz piwo. Uwielbiam to jedzenie, podobnie jak większość moich polskich znajomych i dlatego nie mogę zrozumieć, dlaczego u nas nie jest to bardziej popularne.

W każdym razie, jedzenie smakuje wyśmienicie i mnie jest już tak błogo, że najchętniej zostałabym w tej restauracji na cały wieczór. Kasper jednak ciągnie do miasta, więc jedziemy.

Zwiedzamy Bratysławę.

Stolica Słowacji, to jedyny punkt programu naszej małej podróży środkowoeuropejskiej, w którym byłam już wcześniej. Było to dawno temu, na wycieczce klasowej z liceum.

Albo tak mało z tej wycieczki zapamiętałam, albo tak mało wtedy zobaczyliśmy, ale jedyne co kojarzę, to szwędanie się po mieście, oglądanie zamku z zewnątrz, kilka ciekawych posągów i starą ścianę, na której oknach, ktoś wymalował różne obrazy.

Tym razem na zwiedzanie Bratysławy miałam wieczór i cały kolejny dzień, więc myślę, że w pamięci pozostanie mi znacznie więcej.

Bratislava Castle.

Zamek w Bratysławie interesował mnie od dawna, gdyż zawsze zwracam uwagę na budynki, które są proste do bólu. Zwłaszcza, gdy mają pełnić funkcję tak dostojną, jak bycie miejskim zamkiem stolicy europejskiej.

Większość zamków, jakie odwiedziłam w życiu, była majestatyczna, o masywnej bryle, z potężnymi wieżami, a nawet budząca grozę. Zamek w Bratysławie taki nie jest. To mały, biały kwadrat z czterema, maleńkimi wieżyczkami, ledwie wystającymi ponad dach. Brzmi imponująco? Raczej nie, ale mimo to, mnie podoba się bardzo.

Co więcej, tym razem miałam okazję zobaczyć również jego wnętrza. Z dawnego wystroju nie zachowało się chyba nic, gdyż zamek spłonął w 1811 roku, a jego rekonstrukcji nie podjęto aż do 1953 roku, ale można tam zobaczyć sporo sztuki i kilka innych wystaw.

Mnie najbardziej zaciekawiła sekcja pełna starych plakatów, etykietek, butelek i pojemników po najróżniejszych produktach spożywczych i historie co poniektórych firm, takich jak Dr. Oetker, czy też Julius Meinl.

Oprócz tego, widzieliśmy rower strażacki.

Zaś na dziedzińcu, znajduje się zejście do podziemi, w których można zobaczyć głęboką na 85 metrów studnię.

Wart uwagi jest również widok rozpościerający się ze wzgórza zamkowego, obejmujący przede wszystkim Dunaj.

Natomiast sam zamek, w pełnej okazałości można oglądać z pobliskich mostów. Zwłaszcza wieczorem, prezentuje się przepięknie.

St Martin’s Cathedral.

Kolejnym miejscem, które odwiedzamy, jest znajdująca się w pobliżu zamku, katedra. Kościół jak kościół, w sumie podobny do setek innych, ale jeden element na pewno przyciągnie naszą uwagę.

Mianowicie, w jednej z bocznych naw, część podłogi jest przeszklona, a w dole widać czaszki i kości. Dla nas to kolejne makabryczne odkrycie, jakich w katolickich kościołach, doświadczamy zadziwiająco wiele.

Ściana.

Zupełnie przypadkiem, z katedry wychodzimy bocznym wyjściem i trafiamy wprost na starą ścianę z obrazami, o której wspominałam powyżej. Obrazy zdążyły się zmienić przez te kilkanaście lat, ale ściana pozostała ta sama.

Jestem bardzo podekscytowana, gdyż miałam nadzieję, że uda mi się odnaleźć to miejsce. Rano widziałam drugą stronę tego budynku, również z obrazami, ale coś mi w niej nie pasowało. Było inaczej niż pamiętałam. Teraz wiedziałam już dlaczego.

Church of St Elizabeth (Blue Church).

Kompletną niespodzianką w Bratysławie, było dla nas odkrycie niebieskiego kościoła. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym miejscu, a z pewnością zasługuje ono na uwagę. Budynek wygląda trochę tak, jakby ulepiono go z plasteliny, albo jakby pochodził z bajki. Osobiście, wprost nie mogłam się na niego napatrzeć.

Wnętrze też jest inne, niż w zwykłych kościołach, bardzo przytulne, przypominające dziecięcy pokój. Wszystkie ławki są niebieskie.

Natomiast na zewnątrz, znajduje się głaz z niebieską mozaiką, pod którym ludzie ustawili znicze i kwiaty. Jak można wyczytać z napisu, jest to miejsce poświęcone nienarodzonym.

Pomniki.

Przechadzając się ulicami słowackiej stolicy, natknęliśmy się na sporo ciekawych pomników.

Jeden z tych, które najbardziej zwróciły moją uwagę to – Slovak National Uprising Memorial. Upamiętnia powstanie, które wybuchło 29 sierpnia 1944 roku, przeciwko nazistom.

Pod zamkiem znajduje się inny ciekawy pomnik, przedstawiający kobietę w otoczeniu kruków, tudzież wron.

Natomiast tego pana chyba nikomu nie trzeba przedstawiać.

Informacje praktyczne: miejsce, w którym zatrzymaliśmy się na dwa noclegi, nazywa się Rastlinky.sk Garden Centre Reed Guestrooms.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.