
Pod koniec lipca, nadszedł czas na nasze długo wyczekiwane wakacje, podczas których udaliśmy się do prowincji Yunnan. Po dwuletniej przerwie, postanowiliśmy bowiem, że czas na kolejną podróż po Chinach.
Swoją drogą, zadziwia mnie, że mieszkamy w Państwie Środka już tak długo, że możemy mieć dwuletnią przerwę pomiędzy podróżami po tym kraju. Jest to dla mnie niesamowite, gdyż naprawdę nigdy nie przypuszczałam, że zamieszkamy tutaj na tyle lat.
Teraz jednak, mając już ostateczną datę wyjazdu z Chin, która absolutnie nie może się zmienić, cały czas zastanawiamy się, co jeszcze chcielibyśmy w Chinach zobaczyć i kiedy.
Prowincja Yunnan wydała nam się idealną destynacją na 2-tygodniowe wakacje. Spodziewaliśmy się tam przyjemnej pogody, a ponadto, trasę pomiędzy Chongqing, a Kunming, można obecnie pokonać szybkim pociągiem, co zajmuje niewiele ponad cztery godziny.
Kunming – Spring City.
Za każdym razem, gdy wspominałam chińskim znajomym, że wybieramy się do Kunming’u i ogólnie do Yunnan’u, słyszałam, że Kunming to Spring City. Miasto nazywane jest tak ze względu na pogodę, która jest znacznie chłodniejsza niż w wielu innych częściach kraju. Temperatury w lecie, oscylują tam zazwyczaj w okolicach 20-kilku stopni, a nie 30-kilku lub nawet 40-tu, jak chociażby w Chongqing.
Przed wyjazdem ustawiłam sobie Kunming, a także Dali, Lijiang i Shangri La na mojej aplikacji pogodowej i ciągle sprawdzałam, jak niskie są tam temperatury. Te w Shangri La schodziły nawet do 11°, a ja z utęsknieniem czekałam, kiedy doświadczę ich na własnej skórze. W porównaniu z niewyobrażalnymi upałami w Chongqing, te 11° jawiło mi się jak spełnienie marzeń.
I na szczęście doczekałam się. Przez dwa tygodnie spędzone w Yunnan’ie, ani raz nie włączyliśmy klimatyzacji, a czasami zakładaliśmy nawet długie rękawy.
Poza wysokimi, górskimi szczytami, wcale nie było zbyt zimno, ale z całą pewnością, nie było też gorąco.
Na słońce trzeba było jednak uważać, gdyż ze względu na wysokość, było dość zdradliwe.
Jednego dnia, trochę nas przypiekło, gdyż chodziliśmy sobie beztrosko w słońcu, w ogóle nie odczuwając jego siły.
Dlatego też, na niektórych zdjęciach zobaczycie, że Kasper wygląda jakby pochodził z innej grupy etnicznej niż ja.
Trasa.
W sumie, w podróży byliśmy 13 dni i odwiedziliśmy trzy miejsca: Dali, Lijiang i Shangri La. Na koniec mieliśmy jeszcze pozwiedzać Kunming, ale w Shangri La podobało nam się tak bardzo, że przedłużyliśmy pobyt i ostatecznie Kunming stał się dla nas tylko i wyłącznie miejscem przesiadkowym. Nie żałujemy. Być może już nigdy nie będzie nam dane odwiedzić tego miasta, ale i tak było warto zostać w Shangri La, które niemal natychmiast, stało się jednym z naszych najbardziej ulubionych miejsc w Chinach.
Odwiedzone miejsca.
Wyżej wymienione miasteczka nie były jednak głównymi celami naszej podróży. Tak naprawdę, niemal codziennie, udawaliśmy się na dłuższe i krótsze eskapady, aby odkrywać miejsca bardziej zaciszne i zazwyczaj wśród przyrody.
I tak oto, będąc w Dali odwiedziliśmy Cangshan Mountain, gdzie pokonaliśmy rekord wysokości, na jakiej kiedykolwiek się znajdowaliśmy – 3966 m. Na szczycie, z powodu mgły, widzieliśmy niewiele, ale i tak było super, a kilkugodzinny trekking dostarczył nam wielu wrażeń. Podobnie przejażdżki kolejkami linowymi.
Oprócz tego, zawitaliśmy do Chongsheng Temple & Three Pagoda Cultural Tourist Area, gdzie podziwialiśmy wyjątkowo imponujące pagody i zabudowania świątynne.
Poza tym, udaliśmy się nad jezioro Erhai, które zachwyciło nas swoimi barwami i dzikim wyglądem, a także odkryło przed nami uroki przepięknej, autentycznej wioski.
Będąc w Lijiang, ponownie pobiliśmy rekord wysokości. Tym razem było to 4680 m. Odwiedziliśmy wtedy Yulong Snow Mountain i po raz pierwszy w życiu, mieliśmy okazję podziwiać lodowiec. Był to widok przepiękny i niepowtarzalny.
Udaliśmy się też do pobliskiej wioski – Baisha, aby zobaczyć malowidła ścienne, ale ta wycieczka, nie należała akurat do najbardziej ekscytujących.
Natomiast przebywając w Shangri La, odwiedziliśmy najpiękniejszy klasztor, jaki do tej pory widzieliśmy, czyli Songzanlin Monastery. Urzędują w nim mnisi tybetańscy i od razu można zauważyć różnice pomiędzy tą odmianą buddyzmu, a tą występującą w reszcie kraju.
Tiger Leaping Gorge to kolejne miejsce, które odwiedziliśmy i które nas zachwyciło. Zostaliśmy tam zszokowani potęgą natury, a zwłaszcza siłą wody. To niesamowite, z jakim impetem płynie w tym miejscu rzeka i jak jest nieokiełznana.
W okolicach Shangri La, znajduje się też miejsce o nazwie Balagezong, które obejmuje piękne góry, kanion, świątynię, wioskę i kilka innych atrakcji. Spędziliśmy tam przyjemny dzień, aczkolwiek wielogodzinne pokonywanie wąskich dróg usytuowanych nad przepaścią, w dodatku gigantycznym autobusem, nie należy do moich ulubionych zajęć.
Oczywiście spędziliśmy też trochę czasu przechadzając się po zabytkowych uliczkach we wszystkich trzech miejscowościach, ale podobało nam się tylko w Shangri La.
W Dali było tak tłoczno i tak turystycznie, że ciężko było w ogóle dostrzec architekturę spod tych wszystkich szyldów i produktów wystawionych na sprzedaż.
W Lijiang było równie tłoczno, ale miasteczko jest piękne i widać to nawet pomimo chord turystów. Szczególnie zwracają uwagę murale, których jest naprawdę dużo. Większość z nich pokryta jest starożytnymi symbolami pochodzącymi z języka ludzi Naxi.
Shangri La było najmniej tłoczne, a co za tym idzie, można było wybrać się na relaksacyjny spacer po uliczkach i do woli podziwiać piękne budynki. Wyczuliśmy tam też zupełnie inny vibe niż w poprzednich miejscach, co jak sądzę, ma związek z obecnością Tybetańczyków w tym rejonie.
Dużo łatwiej było nam porozumieć się z ludźmi i wydawali nam się znacznie bardziej przyjaźni. Natomiast wieczorne, grupowe tańce na głównych placach na starym mieście, skradły nasze serca. To były naprawdę magiczne chwile.
Jedzenie.
W Yunnan’ie dość mocno zaszaleliśmy jeśli chodzi o jedzenie i próbowaliśmy prawie wszystkiego, co znalazło się w zasięgu naszego wzroku. Kilka razy wybraliśmy się też na bardzo wystawne i niestety drogie posiłki, ale chęć spróbowania lokalnych przysmaków, była po prostu zbyt silna.
I tak oto spróbowaliśmy mięsa jaka, tybetańskiej herbaty, jęczmiennych placków, lokalnie wyrabianych ciastek z nadzieniem różanym, przeróżnych tybetańskich przysmaków, dziwnie wyglądających roślin i oczywiście wielu lokalnych alkoholi, z czego przede wszystkim, upodobaliśmy sobie piwo Shangri La.
Oprócz tego, spróbowaliśmy lokalnej kawy i sera! Tak, jest w Chinach miejsce, w którym robi się kawę i ser! Co więcej, to drugie jest po prostu genialne!
Transport.
Jak już wspomniałam, trasę Chongqing – Kunming i z powrotem, pokonaliśmy szybkim pociągiem. Pociągiem dojechaliśmy też do Dali. Wszystkie pozostałe odcinki, przebyliśmy natomiast autobusami.
Do Shangri La na razie nie prowadzą tory, a do Lijiang co prawda można dojechać pociągiem, ale tylko tym najwolniejszym.
Z Shangri La wracaliśmy bezpośrednio do Kunming’u i niestety była to wyjątkowo nieprzyjemna przejażdżka. Stało się tak dlatego, że zdecydowaliśmy się na nocny przejazd, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że będziemy podróżować autobusem sypialnym.
Fakt ten stał się dla nas jasny dopiero w momencie, gdy autobus pojawił się na płycie dworca.
W drodze do i z Tiger Leaping Gorge, musieliśmy natomiast spróbować autostopu i o dziwo, poszło znakomicie.
Niezwykłe spotkania.
To właśnie w momencie, gdy łapaliśmy swojego pierwszego stopa w Yunnan’ie, doszło do jednego z naszych niesamowitych spotkań. Otóż trafiliśmy na kolesia, który wykłada angielski na uniwersytecie w Harbin i był w Polsce. Co więcej, zaoferował nam pracę jako nauczyciele polskiego!
Do drugiego spotkania doszło na starym mieście w Shangri La, gdzie siedzieliśmy sobie po zmroku i popijaliśmy wspomniane już piwo Shangri La. Uliczką przechodził koleś, który owe piwo wyrabia! Oczywiście nie umknęło mu, co trzymamy w rękach i wywiązała się z tego krótka rozmowa.
Mniejszości etniczne.
W Yunnan’ie mieszkają ludzie z wielu mniejszości etnicznych i jest to dość dobrze widoczne.
Niektórzy wciąż chodzą w swoich tradycyjnych strojach i z całą pewnością nie robią tego dla turystów.
Najczęściej widywaliśmy starsze kobiety, które miały na sobie haftowane kubraczki i turbany. Spotykaliśmy je na lokalnych targach, robiące zakupy, przemykające gdzieś ulicami, obchodzące dookoła świątynię lub tańczące na placu.
W Lijiang bardzo łatwo zauważyć obecność ludzi Naxi, a w Shangri La, Tybetańczyków.
Może nie każdy zdaje sobie z tego sprawę, ale Tybet to terytorium znacznie większe niż tylko Tybetański Region Autonomiczny. Tak naprawdę, historycznie i geograficznie, Tybet obejmuje także spore obszary kilku chińskich prowincji, w tym również Yunnan’u.
Będąc w Shangri La, można bardzo wyraźnie to odczuć. To już taki tybetański przedsionek.
Finanse.
Yunnan tani nie jest. O nie.
Ja przed wyjazdem wydrukowałam sobie z bankomatu 5000 RMB, a później tylko co chwilę wyciągałam banknoty z torebki. A to stóweczka, a to dwie, a to pięć i tak non stop. Oprócz tego, miałam prawie drugie tyle na telefonie (We Chat) i poszło prawie wszystko.
Zdaje się, że była to jak na razie najdroższa z naszych podróży i nie mam na myśli tylko Chin. Wydaliśmy znacznie więcej niż na Filipinach, a nawet w Malezji i Singapurze. Masakra!
Przejazdy i noclegi nie są drogie. My jak zwykle zatrzymywaliśmy się głównie w hostelach i moim zdaniem miały one bardzo dobry standard, a już na pewno adekwatny do ceny.
Jedzenie też można znaleźć tanie, ale na tym akurat nam nie zależało. Chcieliśmy jadać same pyszności i to w dodatku w ładnych miejscach, więc na jedzenie poszło sporo kasy.
Najdroższe jednak są wstępy do przeróżnych „atrakcji”. Po prostu powalają.
Na przykład żeby pojechać w góry, trzeba kilkuset juanów. Natomiast nasza wizyta w Balagezong, kosztowała nas w sumie 740 RMB. Ceny z kosmosu. Naprawdę!
Oczywiście można odpuścić sobie te wszystkie miejsca, za wstęp do których trzeba tyle płacić, ale zazwyczaj są one tak piękne i tak ciekawe, że my absolutnie nie chcieliśmy tego robić. Szkoda by było jechać tak daleko, a później nie zobaczyć tego lodowca, kanionu, czy też monastyru.