
Nasza wycieczka na Yulong Snow Mountain była dziełem przypadku, gdyż góra ta nie znajdowała się w naszym oryginalnym planie. Zważywszy jednak na to, że cały pobyt w Lijiang przebiegł bardzo niespodziewanie, to idealnie wpisała się w ogólny trend.
Komplikacje i nagła zmiana planów.
Następnego dnia po przyjeździe do Lijiang, udaliśmy się na dworzec, skąd zamierzaliśmy złapać autobus do Tiger Leaping Gorge. Dzień wcześniej odwiedziliśmy nawet centrum informacji turystycznej, aby upewnić się co do szczegółów. Nasze informacje o autobusie, zostały wtedy potwierdzone.
Niestety po dotarciu na dworzec, okazało się, że autobusu nie ma. Z tego co zrozumieliśmy, osunęła się ziemia i trasa była nieprzejezdna.
Nie ukrywam, że rozczarowało nas to bardzo, gdyż Tiger Leaping Gorge był jednym z tych punktów programu, na których zależało nam najbardziej.
Kasper nie chcąc tracić dnia, na szybko wybrał nam kolejny cel podróży – Yulong Snow Mountain i już niedługo znów jechaliśmy do centrum.
Tam, po krótkich poszukiwaniach, trafiliśmy na parking naprzeciwko pomnika Mao, z którego prywatne samochody wożą turystów pod górę.
Nie ma normalnego autobusu, tylko właśnie prywatni kierowcy. Mają oni jednak tabliczki z numerem 4 (więc jest to w pewien sposób oficjalne) i pobierają stałą opłatę. Nie ma kombinowania i rzucania cen z kosmosu.
Szybko zostaliśmy zwerbowani przez jednego takiego kierowcę i wpakowani do samochodu, ale wtedy naszły mnie wątpliwości. Na nogach miałam sandałki, a wybieraliśmy się na jakąś śnieżną górę. Nie bardzo miałam ochotę być jednym z tych turystów, którzy wybierają się w góry w nieodpowiednim stroju.
Swoimi obawami podzieliłam się z kierowcą, który potwierdził, że moje obuwie jest nieodpowiednie, ale jednocześnie utrzymywał, że nie stanowi to problemu, gdyż na szczycie mogę wypożyczyć buty.
Hmm, wypożyczanie butów? To raczej nie dla mnie.
Po krótkim zastanowieniu, uznaliśmy, że nie jesteśmy odpowiednio przygotowani na tą wycieczkę i zrezygnowaliśmy.
Ostatecznie wybraliśmy się do Baisha Village, o czym wspominałam w poprzednim poście.
Natomiast na Snow Mountain, udaliśmy się następnego dnia, już odpowiednio ubrani i przygotowani.
Szybko okazało się, że niepotrzebnie się martwiliśmy. Na szczycie widzieliśmy dziewczynę w szpilkach (z jakiegoś powodu obwiązanych plastikowymi siatkami) i też jakoś dawała radę.
To są właśnie góry w Chinach. Nawet na ponad 4000 metrów, można udać się w szpilkach!
Kolejka linowa.
Góra wygląda przepięknie już z dołu. Jest naprawdę majestatyczna, a zalegający na szczycie śnieg robi wrażenie.
Niestety nie mieliśmy zbyt wiele czasu na oglądanie widoków, nie zrobiłam też żadnych zdjęć. W Chinach po prostu zawsze trzeba się spieszyć i nigdy nie ma czasu na cieszenie się chwilą.
Czym prędzej musieliśmy przejść przez cały proces, w tym stanie w kolejkach, kupowanie biletów, przejażdżkę autobusem itp.
Co ciekawe, pierwszy raz zdarzyło mi się, żebym musiała pokazać paszport zanim mogłam udać się w góry.
Ale tak, z jakiegoś powodu, paszport jest konieczny, aby znaleźć się na szczycie.
Sama przejażdżka kolejką linową dostarcza natomiast wielu wrażeń. Niejedna osoba pewnie byłaby zachwycona, ale dla mnie było to kolejne przerażające doświadczenie. W niektórych momentach skały robią się naprawdę strome i czuć, że jesteśmy w miejscu, gdzie na nogach raczej się nie chodzi. Góra wygląda na bardzo niedostępną.
Pogoda.
Gdy znaleźliśmy się na szczycie, prawie wszystko spowite było mgłą. Obawialiśmy się, że powtórzy się historia z Cangshan Mountain i nie dane nam będzie nic zobaczyć.
Na szczęście myliliśmy się i niedługo później bardzo się przejaśniło. Co więcej, taki stan rzeczy utrzymał się do końca naszego pobytu, więc mieliśmy okazję do woli nacieszyć się widokami.
4680 metrów n.p.m.
Do najwyższego punktu dostępnego dla turystów, który znajduje się na wysokości 4680 metrów, trzeba jeszcze kawałek podejść i nie jest to najłatwiejsze zadanie.
Oczywiście prowadzą tam schody, ale ze względu na wysokość, ich pokonanie nie jest takie proste.
Podobnie jak na Cangshan Mountain, czuliśmy się bardzo dobrze i nie mieliśmy najmniejszych problemów z oddychaniem, czy też samopoczuciem, ale przechadzka pod górę wymagała od nas sporo wysiłku. Co chwilę musieliśmy się zatrzymywać.
W porównaniu do Chińczyków non stop zaciągających się tlenem i poubieranych w wypożyczone płaszcze, wypadliśmy jednak znakomicie.
Temperatura wcale nie była niska i nie było potrzeby ubierania na siebie niczego szczególnie ciepłego. Natomiast gdy wyszło słońce, zrobiło się wręcz gorąco i trzeba było chronić się przed słońcem. Na tej wysokości, mogłoby bowiem mocno nas opalić.
Lodowiec.
Widoki z najwyższej platformy były oszałamiające. Zobaczyliśmy swój pierwszy lodowiec i byliśmy pod ogromnym wrażeniem. To naprawdę coś niesamowitego. Równie pięknie prezentowały się okoliczne szczyty.
Z pewnością był to widok, którego nigdy nie zapomnę. Jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek widziałam.
Natomiast dodatkową atrakcją, było przyglądanie się Chińczykom, którzy jak zwykle dali popis. Masowo ustawiali się do zdjęć, pozując na wszelkie możliwe sposoby. A to z rękami wokół brody, a to tyłem z uniesioną ręką, a to z nogą na barierce. Prześmieszne widowisko, które Kaspra skłoniło do zażyczenia sobie podobnej sesji, czym zaskoczył Chińczyków. Jakaś turystka powiedziała mu nawet, że te pozy są dla dziewczyn. Chyba nie załapała, że on to robił prześmiewczo, czemu zresztą nie ma się co dziwić. Chińczycy z reguły nie rozumieją ironii.
Jezioro.
Jak się okazało, nasz bilet obejmował jeszcze inne atrakcje poza samą górą, w tym przejażdżkę nad wyjątkowo lazurowe jezioro.
Kolor wody był naprawdę niesamowity, co doskonale widać na zdjęciach, a wystające z tego błękitu badyle, dodawały mu nutki tajemniczości.
Zaszyliśmy się w pewnym zacisznym miejscu, z dala od turystów i odpoczęliśmy w cieniu, podziwiając ten piękny akwen. Nie zdziwiłabym się jednak, gdyby się okazało, że jezioro jest sztuczne.