Malezja, Cameron Highlands.

Za nami blisko dwutygodniowe wakacje, które spędziliśmy w Malezji i Singapurze. Wróciliśmy bardzo zadowoleni, z apetytem na więcej.

Malezja okazała się krajem niezwykle interesującym i pełnym przyjaznych ludzi. Czas spędziliśmy aktywnie, przygód mieliśmy wiele, a przyroda zaskakiwała i zachwycała nas bez przerwy.

Były to zdecydowanie najaktywniejsze wakacje, jakie do tej pory się nam przydarzyły. Czy tak to sobie zaplanowaliśmy? Niezupełnie, ale wrodzony talent do pakowania się w różne dziwne sytuacje, tym razem ujawnił się aż kilkukrotnie. Z perspektywy czasu, oceniam to bardzo pozytywnie.

Chodziliśmy po dżungli, pływaliśmy łódkami, oglądaliśmy tarasy herbaciane i spacerowaliśmy wśród wielkich, sztucznych drzew w Singapurze. Odwiedzaliśmy świątynie, meczety i ciekawe muzea. Widzieliśmy największy kwiat świata i najstarszą dżunglę. Kilkakrotnie natknęliśmy się na wielkie jaszczury, a nocą obserwowaliśmy skorpiony, pająki, żaby i inne stworzonka. Kilka dni spędziliśmy na tropikalnej wyspie, gdzie znów łaziliśmy po lasach, piliśmy wodę prosto z kokosów znalezionych na plaży i oglądaliśmy bajecznie kolorowe rybki i korale. Byliśmy nawet na festiwalu surferów. Oprócz tego, zajadaliśmy się samymi pysznościami, takimi jak kokosowe placki, kebaby, czy durianowe lody.

Było naprawdę aktywnie i wróciliśmy zmęczeni. No ale to akurat żadna nowość.

Malezja i Singapur – trasa.

Lot do Malezji mieliśmy bezpośredni, z Chongqing do Kuala Lumpur. Przylecieliśmy z samego rana, więc na zwiedzanie stolicy, mieliśmy dwa pełne dni.

Trzeciego dnia, udaliśmy się autobusem do Tanah Rata, położonego w Cameron Highlands.

Kolejnym przystankiem była dżungla Taman Negara. Stamtąd musieliśmy wziąć aż trzy autobusy, aby dojechać do Mersing, skąd odpływa się na wyspę Tioman.

Po powrocie do Mersing, udaliśmy się do Johor Bahru, a stamtąd do Singapuru jest już rzut beretem. Na Singapur pozostał nam niestety tylko jeden dzień, ale myślę, że dobrze wykorzystaliśmy ten czas.

Do Chongqing wracaliśmy w nocy, również bezpośrednim lotem.

Malezja i Singapur – odwiedzone miejsca.

Podczas tej wyprawy, postawiliśmy głównie na przyrodę, aczkolwiek znaleźliśmy odrobinę czasu, aby pozwiedzać i miasta.

Kuala Lumpur nas nie zachwyciło, ale miło spędziliśmy tam czas i najedliśmy się pyszności. Wypiliśmy też najlepszą kawę, jaką do tej pory udało nam się znaleźć w Azji.

Co do odwiedzonych miejsc, to największe wrażenie zrobiło na nas Islamic Arts Museum oraz KL Bird Park, gdzie przeróżne egzotyczne ptaki latają i przechadzają się wśród ludzi.

Odwiedziliśmy też Batu Caves i chociaż nie miałam wielkich oczekiwań związanych z tym miejscem, to było tam naprawdę fajnie.

Singapur bardzo przypadł nam do gustu, głównie za sprawą ciszy i spokoju, jakie tam panują. Zobaczyliśmy sporo ciekawej architektury, z czego z pewnością trzeba wymienić Marina Bay Sands i wspomniane wyżej, sztuczne drzewa w Gardens by the Bay. Jedzenie też było przepyszne.

Pozostały czas spędziliśmy głównie w dżungli. Prawie codziennie chodziliśmy na trekkingi, jako że dżungla porasta nawet wyspę Tioman.

Będąc w Cameron Highlands, widzieliśmy kwiat rafflesia, cudownie zielone pola herbaty i niesamowity Mossy Forest.

W Taman Negara przeszliśmy Canopy Walkway, czyli systemem kilku mostów zawieszonych wśród drzew, dzięki czemu mogliśmy popatrzeć na drzewa z nieco innej perspektywy. Resztę dnia spędziliśmy przedzierając się przez dżunglę i odrywając od swoich nóg pijawki, które bardzo desperacko próbowały ssać naszą krew.

Na wyspie Tioman plażowaliśmy i uprawialiśmy snorkeling, aczkolwiek nie zabrakło też łażenia po lasach.

Co podobało nam się najbardziej? Trudno zdecydować się na jednoznaczną odpowiedź, gdyż wszystkie odwiedzone miejsca były w jakiś sposób niezwykłe, ale jedno jest pewne – przyroda Malezji rządzi!

Przewodnicy.

W Malezji, podobnie jak rok temu na Filipinach, kilkukrotnie skorzystaliśmy z usług przewodników. I podobnie jak rok temu, za każdym razem, był to strzał w dziesiątkę. Widać było jak bardzo ci ludzie oddani są miejscom, po których oprowadzają turystów i jak kochają przyrodę. Bardzo dużo się od nich dowiedzieliśmy i wiem, że sami nie bylibyśmy w stanie zobaczyć tak wiele, a w niektóre miejsca, tak naprawdę nawet byśmy nie dotarli. Mówiąc krótko, wielkie brawa dla naszych trzech, wyjątkowych przewodników.

Ludzie.

Malezyjczycy to bardzo mili ludzie i nie spotkało nas nic, na co mogłabym ponarzekać. Wręcz przeciwnie, jedno zdarzenie zapadło mi głęboko w pamięć i dało dużo do myślenia. O tym jednak, napiszę innym razem.

Sporo osób pozdrawiało nas na ulicach, w bardzo przyjazny sposób. Uśmiechali się, machali, czasem zagadywali. Zupełnie inaczej niż Chińczycy, który wołają do nas „Hello”, po czym głośno się zaśmiewają. Malezyjczycy zdawali się być po prostu serdecznymi ludźmi.

Pogoda.

W Malezji i Singapurze byliśmy od 17-ego do 30-ego stycznia. Jest to sezon niski, kiedy turystyka dopiero budzi się do życia.

Pogoda w tym okresie, jest jednak znakomita. Nie wiem jak jest przez resztę roku i czy w sezonie jest cieplej, ale my na niską temperaturę na pewno nie mogliśmy narzekać. Gorąco było nawet w Cameron Highlands, gdzie spodziewaliśmy się najniższych temperatur.

Padało prawie codziennie, ale zazwyczaj był to deszcz wieczorny, dość intensywny i bardzo krótki. Dlatego nie przeszkadzało nam to wcale.

Jedzenie.

Nie wiem na ile jedzenie, które jedliśmy było malezyjskie, gdyż nie sposób nie zauważyć ogromnych wpływów kuchni indyjskiej i chińskiej. Restauracje specjalizujące się w tych smakach, są zresztą na każdym kroku, zarówno w Malezji, jak i w Singapurze. Nie zmienia to jednak faktu, że było pysznie.

Na śniadania zazwyczaj zajadaliśmy się plackami roti, które można jeść z różnymi dodatkami. Ja najbardziej rozsmakowałam się w tych z bananami, ale pyszne były też te z sardynkami.

Jeszcze lepsze były ogromne thosai, czyli tak jakby cienkie i dość sztywne naleśniki. Ghee Thosai nie ma sobie równych.

W Kuala Lumpur jadłam Malai Kebab, czyli pyszne, grillowane kawały kurczaka, przykryte pierzynką z białka.

W dżungli spróbowałam dania o nazwie Pattaya Fried Rice, czyli ryżu z dodatkami, przykrytego omletem oraz Mamak Fried Noodles, czyli przysmażanego makaronu. Oba bardzo dobre, chociaż omlet nie jest moim ulubionym dodatkiem obiadowym.

Na wyspie Tioman odkryliśmy przepyszne Coconut Pancakes, które jak sama nazwa wskazuje, zrobione są z kokosa. Jeden taki placek, polany miodem, wystarczy za pożywne śniadanie.

Na wyspie odkryliśmy też coś takiego, jak kawa w torebkach! Wygląda to jak herbata w torebkach, ale jest kawą. Jak dla mnie, jest to naprawdę niesamowite.

W tym miejscu posłużę małą wskazówką. Mianowicie, np. na wyspie Tioman, ale również w innych miejscach, w których nie serwuje się kawy z ekspresu, przy zamawianiu zostaniemy zapytani, czy wolimy mleko, czy cukier. Chyba celowo nie ma opcji, aby wybrać oba, gdyż mleko, którego używa się do kawy, jest niezwykle słodkie. Dlatego jeśli ktoś nie lubi słodkiej kawy, lepiej nie brać ani cukru, ani mleka.

Ceny.

Jedzenie w Malezji jest bardzo tanie, podobnie kawa. Gorzej z alkoholem, jako że jest to kraj muzułmański. Jednak i dla lubiących rozmaite trunki, jest ratunek w postaci wysp, które są Duty Free! Tioman jest taką wyspą i dlatego znajdziemy tam sklepy Duty Free, a w nich bardzo bogaty wybór alkoholi w bardzo niskich cenach.

Noclegi też nie należą do szczególnie drogich, aczkolwiek nie powalają standardem. My wybieramy raczej z tych tańszych, więc w Malezji lądowaliśmy głównie w małych pokoikach, w których znajdowało się łóżko, kawałek podłogi i lustro, a łazienka na zewnątrz, dzielona z innymi. Jedynie w Kuala Tahan (wioska w dżungli), udało nam się trafić na naprawdę fajny pokój, z klimatyzacją i własną łazienką za 60 RM. Dodatkowo, właściciel nie doliczył nam podatku, bo jak powiedział, ma dwie książeczki do wypisywania rachunków. Z jedną dostaje się podatek, a z drugą już nie (no cóż, trzeba sobie jakoś radzić).

Podatek, o którym tutaj mowa, to taki sposób malezyjskiego rządu, żeby wyciągnąć z turystów pieniądze. Obowiązuje tylko i wyłącznie obcokrajowców, a jego wysokość zależy od standardu miejsca, w którym nocujemy. My zawsze płaciliśmy dodatkowe 10 RM za noc, za nas dwoje. Nie jest to jakaś porażająca suma, ale wkurzają mnie takie rzeczy. Wszyscy dobrze wiedzą, że wiele azjatyckich krajów utrzymuje się głównie z turystyki, więc powinno im zależeć, żeby nas zachęcać do przyjazdu, a nie obarczać dodatkowymi podatkami! Poza tym, po dwóch tygodniach, robi się z tej codziennej opłaty, naprawdę spora sumka!

Zarówno w Malezji, jak i w Singapurze, do świątyń i meczetów wchodzi się za darmo, co bardzo mi się podoba, gdyż uważam, że wszędzie tak powinno być.

W Kuala Lumpur, darmowy wstęp jest również do Islamic Arts Museum i Batu Caves.

Gorzej sprawa się ma z KL Bird Park, za wstęp do którego należy zapłacić 67 RM, ale jest to naprawdę wyjątkowe miejsce.

My najwięcej wydaliśmy na nasze wycieczki po dżungli, gdyż wiązały się z opłatą za przewodnika.

Natomiast transport, który w naszym przypadku obejmował wyłącznie autobusy i prom, jakoś szczególnie nie nadszarpnął naszego budżetu.

Mówiąc ogólnie, Malezja nie należy do drogich krajów. Niestety Singapur już tak.

Informacje praktyczne: 10 MYR ≈ 8.58 PLN. W Malezji spędziliśmy 12 dni i wydaliśmy ok. 3600 MYR, czyli niewiele ponad 3000 PLN na nas dwoje (nie wliczając biletów lotniczych).

1 S$ ≈ 2.54 PLN. W Singapurze spędziliśmy tylko jeden dzień i wydaliśmy 170 S$, czyli ok. 430 PLN.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.