Drugiego dnia naszego pobytu w Macau, z samego rana, udajemy się w stronę Macau Tower. Po drodze zahaczamy o kościół i świątynię, aby zapewnić sobie dodatkowe wsparcie. Jest nam potrzebne, gdyż czeka nas wspinaczka na wieżę i to nie byle jaką.
Okazuje się bowiem, że wchodząc na czubek Macau Tower, zdobywamy najwyższy obiekt miejski na świecie, na który organizuje się komercyjne wspinaczki. Co więcej, nigdzie indziej nie można wchodzić na maszt wieży.
Po dotarciu na szczyt, znajdujemy się na wysokości 338 metrów!
Macau Tower.
Macau Tower została zaprojektowana przez Gordon’a Moller’a.
Jest wysoka na 338 metrów (stalowy maszt ma długość 90 metrów). Główny taras obserwacyjny znajduje się na wysokości 223 metrów. Natomiast na najwyższym, przy dobrej pogodzie, widoczność sięga 55 kilometrów.
Wieża może wytrzymać wiatr o prędkości 400 km/h.
AJ Hackett.
Macau Tower, a właściwie działająca tam firma AJ Hackett, oferuje wiele atrakcji. Są to: Bungy, Skyjump, Skywalk oraz Tower Climb.
Firma została założona przez AJ Hackett’a, który jest prekursorem komercyjnych skoków bungy.
Podobno zainspirowała go tradycja pochodząca z Vanuatu, gdzie młodzi mężczyźni, na znak odwagi, skaczą z ręcznie zbudowanych konstrukcji (wysokich na 30 metrów), przywiązani jedynie pnączami.
Hackett, wraz z przyjaciółmi, postanowił opracować współczesną wersję tego wyczynu.
Po wielu testach i eksperymentalnych skokach, w 1987 roku wykonał nielegalny skok z wieży Eiffel i w taki oto sposób, zapoznał świat z tym sportem.
Obecnie firma działa w sześciu krajach i szczyci się czterema milionami skoków, przy zerowej śmiertelności.
Ja ze swojej strony mogę dodać, że faktycznie czułam się tam bezpiecznie i wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie. Jeśli kiedyś zdecyduję się na bungy, to na pewno z tą firmą.
Zwłaszcza, że przy okazji dowiedziałam się, że nie wszędzie jest tak różowo. Nasz instruktor powiedział, że w ramach pracy jeździ czasami na kontrole i odradzał nam skoki w Tajlandii, zwłaszcza w Pattaya. Podobno kraj ten nie może się poszczycić wysokim stopniem bezpieczeństwa.
Organizacja.
Tower Climb należy rezerwować z wyprzedzeniem, gdyż dziennie odbywają się tylko dwie wspinaczki i jeśli dobrze pamiętam, każda z nich jest przeznaczona dla maksymalnie czterech osób.
Wszystko można zrobić przez stronę internetową i specjalny czat, który działa bardzo sprawnie.
Płatność uiszcza się dopiero na miejscu, co jak przypuszczam, ma związek z pogodą. Może się bowiem zdarzyć, że wspinaczka się nie odbędzie z powodu deszczu, burzy lub silnego wiatru.
Na miejscu dostajemy koszulkę (Tower Climb to kolor żółty), dzięki której zostajemy łatwo wyłapani przez odpowiednich instruktorów. Ci zapoznają się z nami z wyprzedzeniem, dzięki czemu wiele dowiadujemy się zawczasu.
Jeden z nich ma ze sobą kamerkę GoPro, którą będzie nam robił zdjęcia i filmiki. My nie możemy mieć przy sobie absolutnie nic. Żaden telefon, ani aparat nie wchodzą w grę.
Po szczęśliwym zejściu, dostajemy USB z całym materiałem.
Stres przed-wspinaczkowy.
Z początku nie byłam zbytnio przejęta całym przedsięwzięciem, a już na pewno nie tak bardzo, jak można by się po mnie spodziewać.
Myślałam sobie, że wspinaczka jest łatwiejsza niż np. skoki bungy, gdyż nie trzeba skakać. Wchodząc na wieżę, jesteśmy przypięci i nie trzeba wykonywać tego odważnego kroku, po którym następuje upadek w dół.
Niestety w momencie, gdy pojawiłam się na tarasie, z którego wchodzi się na górę i zaczęły się przygotowania, zaczęło do mnie docierać, co mnie czeka.
Z pewnością nie pomogły żarty naszego instruktora, o tym jak to jest się przypiętym PRAWIE cały czas (co zresztą, jak się później okazało, wcale nie było żartem, gdyż faktycznie są momenty, kiedy musimy się zupełnie odpiąć).
Poza tym, na górze panuje specyficzna atmosfera. Widać ludzi przygotowujących się do skoków i innych atrakcji, robi się trochę nerwowo.
Za szybami widać miasto, z już i tak ogromnej wysokości. W dodatku, tego dnia było dość pochmurno i mgliście.
No cóż, nie będę ukrywać, w pewnym momencie dotarło do mnie, co mnie czeka i zaczęłam się stresować.
Instruktorzy.
Mieliśmy sporo szczęścia, gdyż okazało się, że nie ma innych chętnych na wspinaczkę. A zatem byliśmy tylko my i dwaj instruktorzy. Obaj Filipińczycy (jeden urodził się w Macau).
Jak zwykle trafiliśmy znakomicie, gdyż od razu złapaliśmy z nimi wspólny język i cała ta przygoda okazała się również świetnym wydarzeniem towarzyskim. Gadaliśmy cały czas i nasze przerwy były bardzo długie. Z tego też powodu, spędziliśmy na wieży znacznie więcej czasu, niż jest to konieczne.
Nasza wspinaczka.
Pierwszy etap jest wyjątkowo łatwy, gdyż wychodzi się po schodach. Następnie trafia się na mały taras znajdujący się na zewnątrz i następuje seria zdjęć. Widoki są niesamowite.
Kolejnym etapem są drabiny znajdujące się wewnątrz. W tym momencie trzeba zacząć używać mięśni, ale nie jest to zadanie szczególnie trudne.
Drabin jest dużo, ale są dość krótkie i po każdej z nich trafia się na podest, gdzie można chwilę odpocząć. Bać nie ma się czego, gdyż przestrzeń jest mała i nie bardzo jest gdzie spaść. Pod nogi trzeba jednak patrzeć, gdyż to tu, to tam, można się natknąć na małą wyrwę.
Cześć zewnętrzna.
Prawdziwe problemy zaczynają się, gdy trafiamy na zewnątrz.
Najpierw odpoczywamy na małym tarasie, z którego ponownie podziwiamy widoki, ale to tylko kwestia czasu, zanim zacznie się prawdziwa wspinaczka i prawdziwy stres.
Ja po pokonaniu tych wszystkich wewnętrznych drabin, odczuwam już zmęczenie w rękach.
Instruktorzy mówią żeby używać mięśni nóg, a nie rąk, ale wydaje mi się, że dla kogoś, kto nie robi takich rzeczy na co dzień, jest to dość trudne. A tak przynajmniej, było w moim przypadku.
W tym miejscu muszę też zaznaczyć, że byłam wtedy w dość dobrej formie. Regularnie pływałam, uprawiałam jogę, ćwiczyłam ręce na siłowni, a także chodziłam na bieżni z hantelkami. Jak się jednak okazało, to wciąż było za mało, gdyż moje mięśnie dość szybko zaczęły odmawiać posłuszeństwa.
18 metrów.
Pierwsza drabina zewnętrzna jest długa na 18 metrów!
Pamiętajmy, że ja jestem już dość zmęczona po tych wszystkich wewnętrznych drabinach, które były znacznie krótsze, szersze i w budynku!
Co więcej, okazuje się, że na zewnątrz (bodajże z powodu wilgoci), zaczyna mi się zacinać moje zabezpieczenie. Co chwilę muszę je odblokowywać, co oznacza trzymanie się drabiny tylko jedną ręką, która i tak jest już bardzo zmęczona!
W pewnym momencie moje ręce robią się tak słabe, że boję się, że zupełnie się puszczę, więc zaczynam obejmować drabinę całym ramieniem (co kończy się wieloma siniakami, ale póki co, adrenalina powoduje, że prawie nic nie czuję).
Mam też moment zwątpienia, ale na szczęście dość szybko przechodzi.
Instruktorzy mówią, żeby odpoczywać i puszczać drabinę, gdyż zabezpieczenie nas zablokuje, ale ja jakoś nie mam na to ochoty. Zależy mi, żeby pokonać tą przeszkodę jak najszybciej.
22 metry.
Ostatnia drabina jest jeszcze dłuższa (22 metry), jeszcze węższa i jeszcze bardziej przerażająca. A ja jestem jeszcze bardziej zmęczona.
Moje zabezpieczenie blokuje się praktycznie przy każdym kroku.
Natomiast na prętach, ledwie mieści mi się but. Instruktorzy mówią, żeby nogi stawiać po bokach, ale ja bardzo się staram, żeby iść normalnie.
Nie wiem jak w takich warunkach udaje mi się wyjść na sam szczyt, ale udaje się.
A tam czeka mnie kilkudziesięciominutowe stanie na maleńkiej platformie, na której ledwie mieszczą się stopy i dodatkowa atrakcja, jaką jest kołysanie się na wietrze.
Oczywiście jest to zupełnie normalne zjawisko, ale w takich sytuacjach, logika nie zawsze wygrywa z wyobraźnią.
338 metrów.
Jesteśmy na szczycie! Oboje! Na wysokości 338 metrów!
Trudno zapomnieć na czym stoimy, ale i tak udaje nam się nacieszyć oczy widokami. Jest naprawdę przepięknie. Panorama Macau, pomimo pochmurnej pogody, prezentuje się rewelacyjnie.
Wrażenia.
Do tej pory miewam momenty, kiedy nie mogę uwierzyć, że wspięliśmy się na tą wieżę. Z całą pewnością, było to nasze najbardziej ekstremalne doświadczenie w dotychczasowym życiu.
Cieszę się, że jest już za nami, ale było naprawdę super. Trochę strasznie, ale przede wszystkim super!
Niesamowite przeżycia ! Gratuluję odwagi i wytrwałości w tej niezwykłej wspinaczce. Same zdjęcia przyprawiają o zawrót głowy, a co dopiero tam być.
A w jaki sposób wróciliście ze szczytu ? Też schodząc?
Niesamowite przeżycia ! Gratuluje odwagi i wytrwałości w tej niezwykłej wspinaczce. Już same zdjęcia przyprawiają o zawrót głowy, a co dopiero tam być.
A jak wróciliście? Schodząc ze szczytu? Czy to było równie pasjonujące?
Wraca się dokładnie tą samą drogą, co wychodzi, co niestety też jest bardzo męczące. Zwłaszcza, że cały czas zacina się zabezpieczenie i trwa to bardzo długo. No ale dalismy radę, a satysfakcja była ogromna.
OMG!OMG!Brak słów by opisać wrażenia przy samym opisie a co dopiero zrobić to samemu…Jesteśmy z mężem pod wielkim wrażeniem!!!Brawo!
Dziękujemy, dziękujemy. Jak już się jest tam na górze i nie ma odwrotu, to już człowiekowi wszystko jedno 🙂
Oczywiście żartuję, jest to naprawdę super doświadczenie, polecam 🙂