
Lijiang to kolejne po Dali, zabytkowe miasteczko w prowincji Yunnan, które odwiedziliśmy podczas naszej ostatniej podróży.
Znajduje się na liście UNESCO i przechadzając się jego uliczkami lub spoglądając z wysokości na szare dachy, z pewnością zrozumiemy dlaczego. Nietrudno zachwycić się architekturą i ogólną otoczką tego miejsca. Jest niewątpliwie piękne.
Niestety, podobnie jak w przypadku Dali, przez Lijiang przewijają się masy turystów, a co za tym idzie, można zapomnieć o przyjemnym zwiedzaniu.
Myślę, że najlepszym rozwiązaniem jest przyjechać w zimie, kiedy odwiedzających jest znacznie mniej. Lato nie jest odpowiednim okresem.
Jeśli jednak, tak ja my nie ma się wyboru, to nie pozostaje nic innego, jak spróbować dostrzec urok tego miejsca, nawet pomimo otaczających nas zewsząd ludzi.
Nam po części się to udało. Zachwyciliśmy się wąskimi, kamiennymi uliczkami, drewnianymi mostkami nad kanałami i przede wszystkim, wszechobecnymi, kolorowymi symbolami pisma Dongba, które w niektórych miejscach pokrywają całe murale.
Dongba – pismo kapłanów Naxi.
Dongba to pismo obrazkowe, bardzo proste i przyjemne dla oka. Wygląda trochę tak, jakby wymyśliło je dziecko, gdyż znaki dość dokładnie odzwierciedlają rzeczywistość i można się domyślić ich znaczenia. Kobieta wygląda jak kobieta, a kwiatek jak kwiatek.
Co ciekawe, w Lijiang znaki drogowe zapisane są zarówno po chińsku, jak i właśnie w Dongba, chociaż nie sądzę, aby ktoś faktycznie posługiwał się tym pismem w dzisiejszych czasach.
Z tablicy informacyjnej w małym ośrodku poświęconym Dongba, wyczytaliśmy, że są to jedyne wciąż żywe hieroglify na świecie. Wydaje mi się jednak, że tak naprawdę używają ich tylko artyści i naukowcy.
Tak czy inaczej, obrazków jest 1400, a klasyczna literatura Dongba została wpisana na listę UNESCO.
Zwiedzanie miasteczka.
Podobnie jak w Dali, w Lijiang nie mieliśmy większej ochoty na zwiedzanie. Przeszliśmy miasteczko wzdłuż i wszerz, podziwiając budownictwo i urokliwe kanały, ale pomijając większość „atrakcji”.
Tak naprawdę, zawitaliśmy tylko w jedno miejsce, a mianowicie The Black Dragon Pool Park.
Jest to obszerny park z jeziorem, pawilonami, romantycznymi mostkami, świątynią i przede wszystkim, zacisznymi zakątkami, gdzie można odnaleźć odrobinę ciszy i spokoju.
My zaszyliśmy się w jednym takim miejscu nad wodą i spędziliśmy tam kilka godzin popijając piwka. Było super i jestem przekonana, że typowe zwiedzanie nie przyniosłoby nam tyle relaksu i radości.
Mao.
Poza starówką, warto natomiast zawitać na Red Sun Square, gdzie znajduje się posąg Mao. Na nas pomniki tego przywódcy wciąż robią dość spore wrażenie, gdyż nie widzieliśmy ich zbyt wielu. Ten w Lijiang, był dla nas dopiero drugim, po Mao z Chengdu.
Baisha Village.
Podczas naszego pobytu w Lijiang, wybraliśmy się też do pobliskiej wioski – Baisha Village, aby zobaczyć słynne podobno murale.
Faktycznie zobaczyliśmy murale, ale tylko kilka, gdyż część pawilonów była nieczynna. A czy oczarowały nas te arcydzieła? Raczej nie bardzo. Rzeczywiście, ciekawe jest to, że widać na nich elementy wielu religii: buddyzmu, lamaizmu, taoizmu i religii Naxi Dongba, ale nam to chyba nie wystarcza, żeby się zachwycić.
Po obejrzeniu murali, można się przejść po wiosce i jeśli zapuścimy się w jej głąb, to może być nawet ciekawie. Jeśli jednak zostaniemy w głównej części, to szybko zauważymy jak jest skomercjalizowana.
Dlatego też, raczej nie polecamy tego miejsca. Zwłaszcza, że przy okazji wydaliśmy mnóstwo kasy. Bilety wstępu kosztowały niby tylko 30 RMB, ale musieliśmy jeszcze zapłacić po 80 RMB za jakieś ogólne bilety na zwiedzanie Lijiang. Nie ukrywam, że byliśmy tym faktem dość mocno zdegustowani.
Restauracja z tarasem na dachu.
Tuż po przyjeździe do Lijiang, mieliśmy bardzo nieprzyjemne doświadczenie (o czym za chwilę), po którym marzyliśmy tylko i wyłącznie o tym, żeby usiąść w spokojnym miejscu, najlepiej z widokiem i porządnie się najeść.
O dziwo, marzenie się spełniło.
Przechadzając się uliczkami, zupełnie przypadkiem natrafiliśmy na restaurację z bardzo wysoko usytuowanym tarasem na dachu. W związku z tym, że byliśmy na obrzeżach starówki, to widok rozpościerał się stamtąd wspaniały. Mieliśmy przed oczami setki szarych dachów, a za nimi zielone wzgórza i barwne niebo. W dodatku, jako że wcześniej padało, to na tarasie nie było żywej duszy. Kelner musiał pościerać nam stolik, gdyż wszystko było jeszcze mokre.
Poza tym, jedzenie, które zamówiliśmy okazało się znakomite. Pierwszy raz spróbowaliśmy mięsa jaka, a oprócz tego zajadaliśmy się przepysznym tofu, podsmażaną kapustą i omletem z dodatkiem kwiatów, tudzież czegoś o kwiatowym posmaku. Pycha!
Tak zupełnie w spokoju ten posiłek nam jednak nie minął, bo a to zaczynało padać, a to wychodziło mocne słonce i co chwilę musieliśmy się przesiadać, ale i tak byłam zachwycona. Najważniejsze, że była cisza i spokój. I przepiękny widok! I pyszne jedzenie!
Booking.com w Chinach, czyli nigdy nie wiadomo czego się spodziewać.
A doświadczenie, o którym wspomniałam powyżej, związane jest z naszym noclegiem w Lijiang.
Otóż, tak jak zazwyczaj, wszystkie rezerwacje zrobiłam z wyprzedzeniem, na booking.com. W Lijiang mieliśmy zarezerwowany hostel młodzieżowy, gdyż to właśnie w hostelach lubimy nocować najbardziej. Jak już wielokrotnie wspominałam, w Chinach jest to zazwyczaj najlepsza opcja dla obcokrajowców, gdyż prawie zawsze można liczyć na to, że obsługa będzie w stanie porozumieć się z nami w języku angielskim, a standard jest zazwyczaj co najmniej akceptowalny.
Tego dnia chcieliśmy jak najsprawniej przemieścić się z miejsca w miejsce, w związku z czym zdecydowaliśmy się na prywatny autobus z Dali (z transportem na miejsce odjazdu, co byśmy nigdzie nie musieli chodzić z plecakami). Był sporo droższy niż pociąg, czy też zwykły autobus, ale chcieliśmy mieć wygodę.
Gdy wysiedliśmy na dworcu w Lijiang, sprawdziłam mapę i wyglądało na to, że do hostelu dojedziemy szybko i sprawnie. Problemów nie przewidywaliśmy i wszystko wskazywało na to, że tym razem cały transfer faktycznie pójdzie nam gładko.
Niestety, już wkrótce miało się okazać, że Baidu Maps po raz kolejny wyprowadziły nas w pole. Z jakiegoś dziwnego, niezrozumiałego powodu, wysłały nas pod zupełnie inny adres, w dodatku na osiedlu mieszkaniowym.
Z początku nawet nie zdziwiliśmy się za bardzo, gdyż w Chinach nie raz zdarza nam się, że coś rezerwuję, a później okazuje się, że to nie żaden pensjonat, a czyjeś prywatne mieszkanie. Tak było chociażby w Kunming, kilka dni wcześniej.
Co więcej, wchodząc na osiedle, pokazaliśmy adres jakiemuś chłopaczkowi, a on zamaszyście wskazał nam kierunek. Chwilę później podobnie uczynił strażnik.
Niestety, pomimo intensywnych poszukiwań i krążenia pomiędzy blokami, a nawet po podziemnych garażach, adresu nie znaleźliśmy. Co gorsza, w między czasie rozpętała się ogromna ulewa. Deszcz był tak silny, że nasze nieprzemakalne buty przemokły od razu!
Nie wiem ile dokładnie krążyliśmy po tym osiedlu, ale myślę, że co najmniej pół godziny, po czym zdecydowaliśmy rozszerzyć teren poszukiwań. Pomocy szukaliśmy w dwóch hotelach i co prawda wskazywano nam jakieś kierunki, ale gdy za nimi podążaliśmy, okazywały się złe. W pewnym momencie wylądowaliśmy na kompletnie rozkopanej ulicy i musieliśmy przechodzić przez przerzucone nad wykopami deski. A naszego hostelu wciąż nigdzie nie było!
W którymś momencie zadzwoniłam do hostelu, mając nadzieję, że trafię na rozumiejącą mnie obsługę i dostanę jakieś wskazówki. Ktoś odebrał, ale niestety nie rozumiał po angielsku i po chwili po prostu się rozłączył.
Później uznałam, że dam telefon kobiecie, która pomagała nam znaleźć drogę i ona się dogada z pracownikiem hostelu. Tak też zrobiłam, ale koleś nie odbierał.
Gdy kobieta zadzwoniła ze swojego telefonu, odebrał od razu. Stało się więc jasne, że specjalnie nie odbierał ode mnie, co uważam za wyjątkowo bezczelne zachowanie.
W każdym razie, kobieta dogadała się z nim, zapisała nam adres i skierowała w odpowiednim kierunku. Wciąż musieliśmy pytać o drogę, ale z poprawnym adresem było łatwiej i niedługo później, trafiliśmy wreszcie w odpowiednie miejsce.
Gdy weszliśmy do środka, z krzeseł podniosło się kilka młodych osób z najbardziej debilnymi wyrazami twarzy, jakie można sobie wyobrazić.
Tylko dziewczyna była w stanie powiedzieć kilka słów po angielsku, ale ledwie dało się porozumieć, a później powiedziała, że ona tak w ogóle to jest tu tylko gościem.
Dwaj chłopcy wzięli się za poszukiwania naszej rezerwacji i co prawda wkrótce ją znaleźli, ale powiedzieli, że pokoju niestety dla nas nie mają, gdyż dali go komuś innemu. Oznajmili, że zrobiłam rezerwację tak dawno temu, że oni o niej zapomnieli.
Wyobrażacie to sobie? Ludzie na całym świecie robią rezerwacje z wyprzedzeniem, właśnie po to, aby mieć pewność, że nocleg będzie na nich czekał. A oni mi mówią, że ja zrobiłam rezerwację za wcześnie.
W dodatku, w dobie komputerów i Internetu, oni nie muszą o niczym pamiętać, gdyż rezerwacje powinny im się same wyświetlać w systemie. Co trzeba mieć w głowie, żeby w ogóle opowiadać takie głupoty?
Co gorsza, widać było, że w ogóle nie przejęli się tą sytuacją. Zachowywali się tak, jakby było to zupełnie normalne i chyba wcale nie poczuwali się do winy.
Dziewczyna coś tam mówiła, że pomoże nam znaleźć inne miejsce, ale my byliśmy tak wkurzeni, że po prostu stamtąd wyszliśmy.
W rezultacie wylądowaliśmy w pobliskim hoteliku, który okazał się pospolitą speluną, jakich w Chinach od groma. Kobieta, która nas przyjęła, nie zarejestrowała nas, gdyż hotel nie miał zapewne licencji na przyjmowanie obcokrajowców, ale zażądała paszportów (a raczej naszych kwitów z PSB, gdyż paszporty były wtedy w Chongqing), które w dodatku chciała sobie zatrzymać.
Tacy właśnie są Chińczycy, bez pojęcia. Zapewne przez myśl jej nie przeszło, że podróżując potrzebujemy tych kwitów na każdym kroku. Są nam potrzebne żeby kupić bilet na autobus, a nawet żeby przejechać się kolejką linową.
Nie mogła ich też skserować, jako że jej „biuro” to miniaturowa klitka, znajdująca się niemal wprost na chodniku i w związku z tym, Kasper musiał udać się na spacer w poszukiwaniu ksera.
Telefon z booking.com.
Takich właśnie doświadczyliśmy „rozrywek” tuż po przyjeździe do Lijiang i dlatego tak bardzo marzyliśmy o odpoczynku w ciszy, z widokiem i przy pełnym talerzu.
Najwyraźniej nasze cierpienia nie były jednak wystarczające, gdyż posiłek został nam przerwany przez panią z booking.com.
Odbieram zatem telefon i słyszę coś na temat odwołanej rezerwacji. Naiwnie zakładam, że chodzi o tą w Lijiang, ale po chwili okazuje się, że tak właściwie to pani dzwoni w sprawie innej rezerwacji, tej z Shangri La, gdzie udajemy się za trzy dni.
Wyobrażacie sobie coś takiego? W jednym hostelu zapomnieli o naszej rezerwacji, przez co wylądowaliśmy w spelunie, a w kolejnym postanowili w ogóle nas nie przyjąć, o czym zostaliśmy poinformowani na trzy dni przed.
I jak tu zachować spokój w tym kraju?!