Pomiędzy Skjoldastraumen, a Nedstrand biegnie droga, wzdłuż której ma początek kilka fajnych szlaków na okoliczne górki. Najwyższa ma zaledwie 631 m, więc nie są to zbyt imponujące wysokości, ale szlaki są przepiękne i zdecydowanie warto się na nie wybrać. Wbrew pozorom nie są też wcale takie łatwe, o czym przekonaliśmy się właśnie podczas próby zdobycia tego najwyższego szczytu.
Przed wyjazdem do Norwegii planowaliśmy udać się tylko i wyłącznie na Himakånå, ale jak to zwykle bywa, życie zweryfikowało. Właściwie to Wizz Air zweryfikował, przenosząc nasz lot na wcześniejszy dzień. Z obecnej perspektywy, widzę to oczywiście w dużo lepszym świetle, niż w pierwszym momencie.
Tak czy inaczej, ta informacja powinna wyjaśnić dlaczego popindalałam po górach w płaszczyku, skórzanych butach na obcasie i z miejskim plecaczkiem. Do japonek tudzież balerinek i reklamówki z Lidla jeszcze trochę mi brakuje, ale jestem na dobrej drodze. Może następnym razem?
Oczywiście żartuję, odpowiedni ubiór to w górach podstawa i zawsze należy o tym pamiętać.
W każdym razie, w sumie podjęliśmy próbę zdobycia czterech szczytów: Ørnå, Himakånå, Stølanuten oraz Lammanuten.
O pierwszym z nich nie będę pisać, gdyż dzięki uprzejmości Google Maps, nie znaleźliśmy się nawet na właściwym szlaku, a zamiast tego zrobiliśmy ok. 10 km główną drogą. Oczywiście jest to nasza wina, gdyż nie od dzisiaj wiadomo, że Google Maps ufać nie wolno!
Dzień nie był jednak stracony, gdyż nawet wzdłuż drogi jest pięknie i przynajmniej zapoznaliśmy się z okolicą.
Natomiast następnym razem byliśmy już lepiej przygotowani i wszystkie kolejne szlaki odnaleźliśmy bez problemu.
To, co było dla mnie chyba największym zaskoczeniem, to to, jak niesamowite krajobrazy i dzicz znajdują się tak blisko cywilizacji.
Jadąc drogą do Nedstrand, nigdy nie domyśliłabym się, że wystarczy skręcić w leśną dróżkę, by już po godzinie marszu znaleźć się w surowym, nieprzystępnym i dość niebezpiecznym terenie, ale jakże pięknym i naturalnym.
My nie spotkaliśmy ani jednej osoby na żadnym z tych szlaków. Ciekawe jak to wygląda w sezonie. Ludzi na pewno jest wtedy więcej, ale przypuszczam, że tłumów raczej się nie uświadczy.
Himakånå.
Po drodze do Nedstrand jeździ autobus (niestety niezbyt często), którym ze Skjoldastraumen dojechaliśmy do Hindaråvåg, a dokładnie na parking pod supermarketem Joker. Po drugiej stronie ulicy jest kościół, a na jego ogrodzeniu wisi tabliczka informacyjna dotycząca Himakånå.
Wystarczy przejść 700 m chodnikiem, a następnie, przy znaku, skręcić w lewo i już jesteśmy na szlaku. Banalnie proste.
Sam szlak też jest prosty, gdyż aż do samego szczytu idzie się szeroką, szutrową drogą, która jest bezpieczna i niemożliwością byłoby się tam zgubić.
Bliżej końca jest odbicie na alternatywną, leśną ścieżkę, która jest bardzo fajna i oferuje trochę inne doznania, ale jest to dosłownie kawałeczek.
Tuż przed szczytem można zapoznać się z lokalną legendą o trollicy, która nazywała się Himakånå, mieszkała w górach i miała mnóstwo złota i srebra.
Miszkańcy Nedstrand wybudowali kościół, ale nie starczyło im pieniędzy na dzwony, w związku z czym poprosili o pomoc trollicę. Ta zgodziła się, ale tylko pod warunkiem, że dzwony nie zabiją dopóki ona żyje.
Tak też było przez wiele lat, aż któregoś dnia zmarła córka pastora, który nie zważając na obietnicę, zabił w dzwony, a ich dźwięk rozniósł się po okolicy.
W tym momencie Himakånå akurat wychodziła do sąsiadki z garnkiem owsianki. Gdy usłyszała dzwony, wpadła w furię i rzuciła owsianką w kościół. Nie trafiła i garnek spadł tuż obok, gdzie podobno do dzisiaj widnieje ślad. Sama Himakånå zamieniła się natomiast w skałę, która nosi to samo imię i podobno odzwierciedla jej twarz.
Czy tak jest w rzeczywistości, to nie wiem, gdyż z góry nie było widać. Nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż widoki ze szczytu są wprost niebywałe i jest tak pięknie, że nie ma czasu się zastanawiać czy skały są w kształcie trollicy, czy też nie.
Widok bajka, naprawdę!
Część skał wystaje trochę poza krawędź i tak jakby zawisa nad przepaścią, ale pomimo braku jakichkolwiek zabezpieczeń, nie jest to wcale niebezpieczne miejsce.
Można spokojnie stanąć na nawisie i raczej trzeba by się było postarać, żeby spaść.
Na odpoczynek, podziwianie widoków i degustację kawy z kartonika, wybraliśmy jednak inne miejsce. Siedzieliśmy tam dłuższą chwilę, gdyż było naprawdę pięknie. A gdyby było trochę cieplej, to zapewne zostalibyśmy jeszcze dłużej.
Stølanuten.
Wracając z Himakånå już wiedzieliśmy, gdzie będziemy skręcać, aby udać się jeszcze trochę wyżej, na kolejny szczyt – Stølanuten.
Tutaj trasa była już trochę bardziej wymagająca. Żadnej szutrówki, tylko leśne ścieżki, dość gęste, a później grzbiet gór.
W wielu miejscach podłoże było bardzo podmokłe, gdzieniegdzie leżał nawet śnieg. W kilku miejscach ścieżka prowadziła tuż nad przepaścią i to było bardzo niebezpieczne ze względu na silne podmuchy wiatru i śliski, niepewny teren.
Na samym szczycie wiało tak mocno, że było to nie do wytrzymania i trzeba było się schować za kopczykiem z kamieni, który się tam znajduje.
Ja usiadłam na trawie poniżej i zachwycałam się najpiękniejszym i najbardziej majestatycznym widokiem, jakiego doświadczyłam podczas tego wyjazdu.
To było coś po prostu niesamowitego! Jedna wielka pustka, żadnego żywego stworzenia w zasięgu wzroku. Tylko skały, drzewa, jeziorko, połacie śniegu i burej trawy oraz malutka, czerwona chatka pośrodku tego wszystkiego. Była tak miniaturowa, że ledwie zauważalna. Taki maleńki przyczółek pośród nieprzystępnego, groźnego terenu.
Ciekawe co się tam znajduje. Gdyby nie ta pora roku, to pewnie byśmy tam zaszli, chociażby z ciekawości.
Może to po prostu turystyczna chatka, ale fakt, że znajduje się na takim pustkowiu, tak daleko od jakiejkolwiek cywilizacji, pobudza wyobraźnię.
A cisza jaka tam panowała, była niebywała. Nie pamiętam kiedy ostatnio takiej doświadczyłam. Coś absolutnie niesamowitego, niezapomnianego i naprawdę nieprzecenionego.
W takich momentach można zamarzyć o przeprowadzce na pustkowie. Chociaż na trochę.
Lammanuten.
Innym razem postanowiliśmy zdobyć najwyższy szczyt w okolicy, czyli Lammanuten.
Wejście na szlak też znajduje się przy drodze do Nedstrand, na parkingu w wiosce o nazwie Sandvik. Nie ma w okolicy żadnych większych skupisk zabudowań, więc trzeba posiłkować się mapą, aby trafić w odpowiednie miejsce.
Nas na początek ścieżki z samego rana przywiozła Natalia, po czym pojechała do pracy, a my ruszyliśmy w góry.
Pogoda od początku była dość niepewna. Trochę padało, niebo było raczej ciemne. Nadzieje na poprawę aury topniały z każdą minutą.
Uznaliśmy jednak, że nie jest na tyle źle, żeby rezygnować z wycieczki na górkę, która ma zaledwie 631 m n.p.m.
Najpierw szliśmy szutrówką, a następnie wkroczyliśmy do lasu, na wąska ścieżkę biegnącą nad korytem strumienia. Wszędzie były wielkie kłęby burej trawy, dość podmokłej. Co jakiś czas na dróżce były rozłożone deski, ale generalnie buty dość szybko zaczęły nam moknąć.
Zwłaszcza, że niedługo opuściliśmy gęsty las i wyszliśmy na odsłonięte skały, po których w wielu, ale to naprawdę wielu miejscach, płynęła woda. Czasami próbowaliśmy ją ominąć, ale zejście w trawę obok zazwyczaj oznaczało zagłębienie się w mokrym podłożu na kilka, nawet kilkanaście centymetrów.
Było to bardzo niewygodne, gdyż po pierwsze trzeba było cały czas jakoś manewrować po tych skałach, często idąc korytkiem jakiejś pomniejszej stróżki spływającej z gór, a po drugie właśnie unikać zagłębiania się w mokrej trawie.
W pewnym momencie doszliśmy do pięknego, rozległego terenu, gdzie położono dłuższy odcinek drewnianej ścieżki, ale gdy tylko ją przeszliśmy, stanęliśmy przed kolejnym wyzwaniem.
Otóż w następnej kolejności, szlak prowadził przez strumień i to już taki większy. Tam gdzie przejście pokazywały nam znaki, nie widzieliśmy możliwości przekroczenia go. Domyślam się, że w lecie poziom wody jest niższy, nurt słabszy i więcej kamieni jest odsłoniętych. Teraz było niestety inaczej.
Zaczęliśmy szukać innego przejścia i trochę poniżej znaleźliśmy miejsce z wodą poniżej kolan i z dość równym podłożem. Trochę przerażała nas wizja wejścia do tak lodowatej wody, ale jakoś się przemogliśmy.
Właściwie stanie gołymi stopami na zimnym podłożu, gdzie leżało jeszcze trochę śniegu, było dużo gorsze niż samo przebywanie w wodzie. Aczkolwiek żadnej z tych czynności nie polecam, przynajmniej nie w takiej sytuacji.
No nic, udało się. Przeszliśmy na druga stronę i mogliśmy założyć z powrotem buty i iść dalej przed siebie.
Szlak był coraz trudniejszy. Coraz bardziej wymagające skały i coraz więcej wody wszędzie wokół. Co rusz zatapialiśmy się w podłożu i samo kombinowanie, gdzie tu położyć nogę było bardzo męczące i zabierało mnóstwo czasu. W związku z tym, dość powoli posuwaliśmy się do przodu.
Jednocześnie byliśmy jednak w stanie dostrzec urodę otaczającego nas krajobrazu i rozkoszować się nią. Te okolice są doprawdy niebywałe! Piękno w najczystszej postaci!
I ta cisza! W tym konkretnym przypadku przerywana odgłosem płynącej wody, ale jednak cisza.
Przebywanie na tych norweskich szlakach dostarczyło mi naprawdę wielu doznań i swoistego, mentalnego relaksu. To było takie nagłe oderwanie od codziennego życia, innych ludzi oraz miast i przeniesienie do głuszy, gdzie wszystko jest inne i liczą się zupełnie inne rzeczy i wartości.
Niesamowity odpoczynek dla serca i duszy.
W pewnym momencie zza chmur zaczęło wychodzić słońce. Było to dość niespodziewane, ale ucieszyliśmy się niezmiernie.
Niedługo później przystanęliśmy na chwilę na rozłożystych skałach, aby móc przez chwilę podziwiać widok, jaki się przed nami otworzył, a mianowicie zamarznięte jeziorko.
Wtedy, zupełnie znienacka, zerwał się grad.
Szczerze, to byłam w szoku, tak mnie ten grad zaskoczył. Zupełnie się tego nie spodziewałam, ale jest to doskonały przykład na to, jak nieprzewidywalna może być pogoda w górach. I to nawet na tak małych wysokościach!
Grad był sporych rozmiarów, a porywy wiatru tak się nasiliły, że musieliśmy mocno się starać, żeby nie zlecieć z tych skał.
Przeczekaliśmy w ten sposób pierwszą, najsilniejszą falę gradu, stojąc do niego plecami, ale jako że bardzo szybko zgodnie uznaliśmy, że dalsza droga byłaby głupotą, to po chwili musieliśmy stawić mu czoła.
Pozasłanialiśmy twarze jak tylko się dało najlepiej i ruszyliśmy z powrotem.
Z początku było bardzo ciężko, ale na szczęście po jakimś czasie grad zaczął ustępować, a i wiatr znacznie zelżał.
Udało nam się zejść trochę niżej i wtedy pogoda zaczęła się poprawiać. Przez chwilę nawet się zastanawialiśmy czy dobrze zrobiliśmy zawracając, ale pod koniec trasy, gdy byliśmy już na szutrówce, przyszła kolejna fala gradu i utwierdziła nas w słuszności podjętej decyzji. Masakra!
Zanim jednak dotarliśmy do szutrówki, czekały nas te wszystkie skały i mokre trawy, a także ponowne przekroczenie strumienia bez butów. Jakoś daliśmy jednak radę i nawet w którymś momencie urządziliśmy sobie mały postój, aby porozkoszować się jeszcze trochę pięknem otaczającego nas krajobrazu.
Gdy dotarliśmy do drogi do Nedstrand, nasze buty były całkowicie przemoknięte, podobnie jak i większość ciuchów. Do autobusu mieliśmy ze dwie godziny, jak nie więcej, a na nogach ponad 10 km, więc nie bardzo uśmiechało nam się drałować.
Stanęliśmy więc przy drodze, wystawiliśmy kciuka i … o dziwo udało nam się złapać stopa. Chwilę to trwało, ale udało się i to jest najważniejsze.
Przemiłe starsze małżeństwo podwiozło nas do Skjoldastraumen i niedługo później byliśmy w ciepłym domku.
Tak przedstawia się historia naszej klęski pod szczytem Lammanuten. Byliśmy tak blisko, ale niestety się nie udało.
Jestem jednak z nas bardzo dumna, bo wygląda na to, że z wiekiem stajemy się coraz mądrzejsi i widząc zagrożenie, potrafiliśmy podjąć słuszną decyzję. Tak trzymać!
Co do Lammanuten, to mam cichą nadzieję, że będzie mi jeszcze kiedyś dane odwiedzić te tereny, w lepszych okolicznościach pogodowych i stanąć na tym szczycie.