Dzień 4: Once Brewed – Banks.
Rano mogliśmy ogarnąć plecaki w recepcji, a nie w ciasnym namiocie, jak dotychczas, co było super odmianą. Wypiliśmy też kawkę, więc na szlak wyruszaliśmy z zupełnie inną energią.
Oczywiście mieliśmy do przejścia ze dwa dodatkowe kilometry, ale po tak dobrym wieczorze i poranku, to nawet jakoś bardzo nam to nie przeszkadzało.
Natomiast jak tylko znaleźliśmy się z powrotem na szlaku, to zaczęły się zachwyty, gdyż jak już wspominałam, ten odcinek jest przepiękny.
Co prawda pogoda była dość pochmurna, więc kolorystyka była inna niż poprzedniego dnia, niemniej ja uwielbiam taki klimat i wydaje mi się, że jest charakterystyczny dla tej części Anglii.
Z tabliczki informacyjnej wyczytaliśmy, że Winshields to połowa muru i jego najwyższy punkt. Idealnie, gdyż my właśnie zaczynaliśmy czwarty dzień wędrówki.
Ilustracja na tabliczce pokazuje, jak mógł mniej więcej wyglądać ten teren w 130 r., tuż po ukończeniu budowy muru. Jak dla mnie wygląda to zupełnie jak The Wall z Game of Thrones.
Przejście odcinka od Steel Rigg do Roman Army Museum zajęło nam ok. 3 godziny. Schodząc ze wzgórz trochę pogubiliśmy szlak, ale na dole dość szybko udało nam się go odnaleźć. Niestety w tym czasie zdążyło się też rozpadać. No cóż, Anglia.
Przy muzeum zeszliśmy ze szlaku, gdyż koniecznie chcieliśmy udać się do Greenhead, gdzie miał być tea room. Szliśmy wzdłuż drogi ok. 1.5 km i na szczęście na miejscu okazało się, że faktycznie jest gdzie zjeść. Zamówiliśmy zestawy śniadaniowe i najedliśmy się do syta.
Na szlak wróciliśmy inną drogą, gdyż okazało się, że wzdłuż torów biegnie wąziutka ścieżka prosto do przejścia kolejowego, przez które prowadzi szlak. Jest to dużo lepsza opcja, zdecydowanie przyjemniejsza i chyba krótsza.
Idąc dalej natknęliśmy się na sporo kolejnych fragmentów muru i to dość okazałych, ale droga była już prawie całkowicie płaska. Ani wzgórz, ani żadnych większych podejść już więcej nie uświadczyliśmy.
Pod koniec dnia, tuż za koszmarnym błockiem, natknęliśmy się na nasz pierwszy Honesty Snack Shed, co było bardzo miłą niespodzianką.
Był bardzo dobrze wyposażony w napoje, batoniki, zupki do zalania, lody, a nawet jajka. Oprócz tego był czajnik, kubki itp. Super, naprawdę!
Niedługo później doszliśmy do małej wioski o nazwie Banks i tam, tuż przy drodze zobaczyliśmy znak informujący o polu namiotowym. Od razu poznaliśmy też właściciela.
Było to trochę niespodziewane zakończenie dnia, ale jako że i tak nie mieliśmy innego pomysłu na nocleg, to postanowiliśmy zostać.
Pole namiotowe było bardzo ładne i dość suche jak na te warunki. Toaleta była drewniana, dość duża i czysta. Były też kraniki z wodą, huśtawka i stół z ławkami. Naprawdę spoko miejsce i to za 5 funtów od osoby.
A najważniejsze było to, że nie musieliśmy nigdzie drałować poza szlakiem!
Tego wieczora postanowiłam jednak, że następne dwa noclegi spędzimy w hotelu. Miałam już trochę dość ciasnoty w namiocie, zwłaszcza wśród mokrych rzeczy.
Dzień 5: Banks – Carlisle.
Z rana prawie od razu natknęliśmy się na kawałek muru. Później były standardowe bagienka, a jeszcze później kawałek asfaltowej drogi do Walton.
Niestety sprawdziły się nasze obawy i restauracja w miasteczku była zamknięta z rana, więc musieliśmy kontynuować wędrówkę na głodniaka.
Na szczęście jakąś godzinę później natrafiliśmy na kolejny Honesty Snack Shed (wcześniej był jeszcze jeden, ale bardzo słabo wyposażony) i zapełniliśmy żołądki. Wybór był wyśmienity, więc wjechały zalewane wrzątkiem noodle, czekolada, ciasteczka, lody. Wszystko smakowało lepiej niż normalnie.
I tak podładowani, mogliśmy iść dalej.
Znów było dużo pastwisk, cudnych owieczek i oczywiście błotka. Nogi bolały mnie bardzo, ale droga mijała dość sprawnie i szybciej niż się spodziewałam.
Mieliśmy dojść do miasta, więc obawiałam się, że przedmieścia mogą być uciążliwe, ale tak się nie stało. Minęliśmy dzielnice mieszkaniowe, później trafiliśmy do parku, a po przekroczeniu mostu zeszliśmy ze szlaku, żeby dojść do naszego hotelu. Tak więc, droga do Carlisle przebiegła naprawdę dobrze.
A pokój w hotelu z mięciutkim łóżkiem i prywatną łazienką był spełnieniem marzeń. Naprawdę. W ogóle nie przesadzam.
Kolejne marzenia spełniły się w Wetherspoon i supermarkecie.
Dzień 6: Carlisle – Bowness on Solway.
Ostatni dzień na szlaku był zdecydowanie najłatwiejszy. I bardzo przyjemny.
Zaczęliśmy od śniadania i kawusi w Wetherspoon, a oprócz tego mieliśmy ze sobą selekcję pysznych snacków na drogę, w tym parówy, cheddar i słodycze.
Szliśmy na lekko, gdyż wszystko zostało w hotelu. Mieliśmy ze sobą tylko szmaciany plecaczek na przekąski, aparat itp.
Co więcej, droga była wyjątkowo prosta i łatwa do pokonania.
Najpierw wróciliśmy do mostu, przy którym przerwaliśmy szlak i poszliśmy parkową ścieżką wzdłuż rzeki.
Odnaleźliśmy przedostatnią pieczątkę do paszportu, a niedługo później natknęliśmy się na Anglika, którego spotykaliśmy na szlaku już kilkukrotnie.
Tym razem przeszliśmy razem kawał drogi, gdyż bardzo szybko złapaliśmy kontakt i naprawdę fajnie się rozmawiało. Fajny koleś, zapalony wędrowiec. A na imię mu Garret.
W którymś momencie się rozdzieliliśmy, ale później spotkaliśmy się jeszcze w Bowness on Solway.
Co do drogi, to znów były pastwiska, ładne, zielone ścieżki i niewyobrażalna ilość błota. W niektórych momentach robiło się to już po prostu niedorzeczne.
Był też jeden niezbyt bezpieczny moment, kiedy trzeba było przekroczyć dość ruchliwą ulicę. Wydaje mi się, że normalna ścieżka była chwilowo niedostępna, bo była to jedyna taka sytuacja na całym szlaku. Ogólnie jest on bardzo dobrze przemyślany jeśli chodzi o bezpieczeństwo na drodze. Odcinków wzdłuż ulic jest mało i albo prowadzą specjalną ścieżką albo naprawdę mało ruchliwą drogą.
Wracając jednak do błota, to w pewnym momencie zatopiliśmy w nim nasze buty całkowicie, więc wyglądały po prostu koszmarnie. Nie było nawet wiadomo jakiego są koloru.
O ironio stało się to na sam koniec, bo dosłownie kilka minut później doszliśmy do maleńkiego miasteczka, a tuż za nim szliśmy już praktycznie cały czas asfaltem.
Nie pamiętam nazwy miasteczka, ale idąc szlakiem mija się znajdujący się w nim Greyhound Inn i jest to ostatnia okazja przed Bowness on Solway, żeby coś zjeść lub wypić.
Stamtąd do celu jest już jednak naprawdę blisko, niecałe 3 godziny (przynajmniej w naszym, dość spowolnionym wtedy tempie), więc my zamówiliśmy tylko po piwie imbirowym i ruszyliśmy dalej.
Wkrótce weszliśmy na idealnie prostą drogę asfaltową, której końca nie było nawet widać. Po prawej stronie mieliśmy pastwiska pełne krów, a za nimi wodę, a właściwie mokradła. Były nawet ostrzeżenia przed ruchomymi piaskami i bagnami.
Krajobraz był jednostajny, ale mnie to nie przeszkadzało, a szło się fajnie i wygodnie.
Minęliśmy dwie pary, które zrobiły taki trick, że szły z Newcastle, ale ostatniego dnia pojechały z rana do Bowness on Solway i ostatni odcinek robiły w odwrotnym kierunku, dochodząc do Carlisle.
Nie jest to głupi pomysł, ale ja osobiście nie chciałabym sobie odbierać radości z dojścia do celu, gdzie jest specjalna altanka i można sobie robić pamiątkowe zdjęcia. Fajnie być na mecie, gdy rzeczywiście jest to dla nas meta.
A z Bowness on Solway można spokojnie wrócić do Carlisle autobusem, co też później uczyniliśmy.
Zanim jednak tam dotarliśmy, minęliśmy jeszcze Port Carlisle, a raczej to, co z niego pozostało, a niedługo później wkroczyliśmy do miasteczka. Okazało się, że Bowness on Solway to całkiem przyjemna miejscówka, taka typowo nadmorska i szczerze, to nie głupio byłoby tam zostać na noc. No nic, może będzie jeszcze kiedyś okazja.
Miejsce gdzie kończy się szlak nazywa się The Banks, prowadzą do niego znaki i tak jak wspomniałam, znajduje się tam fajna altanka. Jest też całkiem ładny widok na wodę.
Na sam koniec udaliśmy się do pubu, na celebracyjne piwko. Niedługo później doszła ekipa, którą widywaliśmy po drodze – dwie starsze pary z Bristolu. Pogadaliśmy dłuższą chwilę, a później wracaliśmy razem autobusem.
Tak oto wyglądała nasza wędrówka wzdłuż Hadrian’s Wall Path.
Sześć dość intensywnych dni, masa pięknych widoków i wspaniała lekcja historii.
Oznaczenia na trasie.
Idąc Hadrian’s Wall Path, należy kierować się tabliczkami z nazwą szlaku, a także znakami przedstawiającymi odwróconego żołędzia.
Myślałam, że żołądź jest oznaczeniem tylko tego szlaku, ale od powrotu zdążyłam się zorientować, że tak naprawdę jest symbolem wszystkich National Trails w Wielkiej Brytanii.
Na szlaku nie jest potrzebna ani papierowa mapa ani żadna aplikacja. Spokojnie można kierować się znakami, gdyż jest ich wystarczająco dużo i są na tyle dobrze usytuowane, że raczej ciężko zabłądzić.
Telefon i jakaś aplikacja mogą jednak przydać się do szukania noclegów, jedzenia itp.
Oblężenie szlaku.
My na przejście Hadrian’s Wall Path poświęciliśmy ostatni tydzień maja i ogólnie jestem zadowolona z tego terminu. Oczywiście życzyłabym sobie lepszej pogody, a zwłaszcza mniej deszczu, ale było ciepło i przyjemnie.
Nie mam zbytnio rozeznania, ale być może dzięki temu terminowi uniknęliśmy też większych tłumów. Przypuszczam, że w miesiącach wakacyjnych na szlak wyrusza dużo więcej osób i z pewnością jest też znacznie więcej turystów przy ciekawszych fragmentach muru.
My regularnie spotykaliśmy kilkanaście osób, troszkę bliżej zapoznaliśmy się z kilkoma.
Sporo osób szło w przeciwnym kierunku. Powiedziałabym, że pod tym względem jest tak mniej więcej pół na pół.
Przed wyjazdem czytałam coś o wiatrach, z powodu których ludzie wyruszają właśnie z Bowness on Solway, a nie z Newcastle i faktycznie zauważyłam, że były dni, kiedy dość odczuwalnie wiało nam w twarz.
Nie jest to jednak coś, co skłoniłoby mnie do zmiany kierunku. Jestem zadowolona, że szliśmy z Newcastle.
Forty.
Po drodze mijaliśmy sporo fortów, które oryginalnie mieliśmy w planach odwiedzić, ale ostatecznie tego nie zrobiliśmy.
Byliśmy zbyt zmęczeni żeby poświęcać jeszcze godzinę, czy też dwie na typowe zwiedzanie. Kto wie, być może kiedyś będzie okazja odwiedzić te miejsca w innych okolicznościach.
Zresztą idąc szlakiem widzieliśmy tak wiele fragmentów muru Hadriana, tych wszystkich wieżyczek, zamków itp., że najzwyczajniej w świecie nie czuliśmy potrzeby zwiedzania fortów.
Podsumowanie.
Bardzo się cieszę, że udało nam się przejść Hadrian’s Wall Path. Jest to naprawdę piękny szlak, a poza tym, fajnie było doświadczyć, jak to jest chodzić po Anglii. W każdym kraju wygląda to trochę inaczej i jeśli zdecydujemy się na kolejne szlaki na wyspie (co mam nadzieję nastąpi), to będziemy już wiedzieć jak się na nie przygotować.
Poza świetnym trekkingiem, była to też kolejna lekcja historii, które ja osobiście zawsze przyjmuję z wielką radością.
W którymś momencie położyłam ręce na murze, zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, kim był człowiek, który stał w tym samym miejscu 1 800 lat przede mną i kładł tutaj ten kamień. Ciekawe jak wyglądało jego życie, jaką drogę przebył, co lubił robić.
To naprawdę niesamowite, ile się wydarzyło na przestrzeni tych lat i jak bardzo zmienił się w tym czasie świat.
Fajnie, że taki zabytek jak Mur Hadriana zachował się do naszych czasów i możemy się wzdłuż niego przejść, podumać nad historią, a także nad swoim własnym życiem, gdyż z doświadczenia wiem, że takie spacery to najlepsze ku temu okazje.