W maju nadszedł wreszcie ten cudowny dzień, kiedy to po kilkuletniej przerwie, udało nam się wyruszyć na pieszą wędrówkę!

Listę europejskich pieszych szlaków, które chcielibyśmy przejść mam już od lat, ale dopiero teraz, kiedy Zojka ma już trzy lata, jesteśmy w stanie powoli zacząć ją realizować.

Na początek musiało to być oczywiście coś krótkiego, na nie więcej niż tydzień, aby rozłąka nikomu nie dała się za bardzo we znaki. Było to główne kryterium, więc wybór był dość łatwy – Hadrian’s Wall Path.

Mur Hadriana – historia.

Przed inwazją Rzymian, północna Brytania była zamieszkana przez Celtów. Istniało wiele plemion, którymi rządzili królowie i wodzowie. Wodzowie często walczyli między sobą. Juliusz Cezar poprowadził swoją armię do Brytanii, chcąc włączyć ten kraj do Cesarstwa Rzymskiego, jednak Celtom udało się odeprzeć atak i wkrótce Cezar musiał się wycofać. Kiedy Rzymianie wrócili prawie 100 lat później, byli znacznie silniejsi i udało im się podbić południową część Brytanii i włączyć ją do imperium.

Cezar i Klaudiusz wierzyli, że Rzymianie mają prawo podbijać sąsiednie kraje, wprowadzając porządek i cywilizację wśród barbarzyńców. Dzięki dobrze wyszkolonym armiom, mało kto mógł się oprzeć, a imperium poszerzało swoje granice. W czasach panowania Hadriana imperium osiągnęło największy zasięg, rozciągając się od Hiszpanii po Arabię i od północnej Afryki po Brytanię.

Jednak ogromny rozmiar imperium przynosił Rzymianom problemy; nie mogli już dłużej kontrolować rozległych granic z barbarzyńskimi ziemiami.

Cesarz Hadrian (urodził się w Hiszpanii w 76 roku n.e., cesarzem został w 117 roku, a zmarł w 138 roku, w wieku 62 lat) niestrudzenie podróżował po imperium, aby przywrócić porządek i w 122 roku odwiedził Brytanię, aby wzmocnić obronę na północnej granicy. Nakazał budowę muru od wybrzeża do wybrzeża. Ten mur, rozciągający się od Segedunum Fort na wschodzie, po Maia Fort w Bowness-on-Solway na zachodzie, stał się najsłynniejszą granicą w całym imperium. Jego budowa trwała prawie 10 lat.

Hadrian zlecił budowę również innych barier: wysokiego drewnianego płotu wzdłuż rzeki Ren w Niemczech oraz kamiennego muru i rowu wzdłuż pustynnej granicy w Afryce Północnej. Jednak jego najbardziej imponującym osiągnięciem była właśnie budowa Muru Hadriana. Dziś znajduje się on na liście UNESCO.

Hadrian’s Wall Path biegnie trasą, którą kiedyś przebiegał Mur Hadriana. Należy jednak pamiętać, że do dzisiejszych czasów zachowały się tylko jego fragmenty i przez wiele kilometrów idzie się nie widząc muru ani nawet żadnych jego pozostałości.

Warunki na szlaku.

Szlak ma zaledwie 135 km, a trasa jest łatwa i przyjemna. Co prawda pogoda dość mocno utrudniła nam wędrówkę, ale i tak uważam, że był to najłatwiejszy szlak na jakim kiedykolwiek byłam. Przede wszystkim, przez większość czasu idzie się po płaskim, a nawet jeśli są jakieś podejścia, to zazwyczaj tak krótkie, że ledwo odczuwalne. Dwa dni szliśmy przez wzgórza, kiedy to podejść było trochę więcej, ale też zazwyczaj były bardzo krótkie, więc praktycznie nie dało się na nich zmęczyć. Chwilę pod górę, po czym znowu w dół. I tak w kółko.

Jednak tak jak napisałam powyżej, pogoda dała nam się dość mocno we znaki i spowodowała, że aż tak gładko ta wędrówka nie poszła.

Po pierwsze, trochę nas zlało. Sam deszcz nie byłby jednak zbyt dużym problemem, gdyby nie to, że zamienił część naszej trasy w bagno. Dosłownie! Miejscami zapadaliśmy się po kostki i poza pierwszym dniem, cały czas mieliśmy mokre buty.

Po drugie, wiedząc, że ma padać, w ostatniej chwili zmieniłam decyzję co do butów i zamiast lekkich adidasów, wzięłam ciężkie trepy. Na pewno sprawdziły się na tych bagnach, bo adidasy pewnie w którymś momencie ześlizgnęłyby mi się z nóg i na zawsze zatonęły na jakimś pastwisku, ale niestety jednocześnie sprawiły, że moje nogi były jak w klatkach. Buty zbyt szczelnie otaczały moje stopy i spowodowały na nich wiele szkód. Były momenty, kiedy miałam spore problemy żeby w ogóle iść.

Szczerze nie znoszę ciężkich, górskich butów i jak tylko mam wybór, to chodzę w adidasach. Szkoda, że tym razem nie wchodziło to w grę.

Poza pogodą, dodatkowym utrudnieniem było wyrabianie dodatkowych kilometrów, kiedy trzeba było dojść do miejsc noclegu. Co gorsza, czasami trzeba było też nadrobić drogi, aby coś zjeść!

Brak jedzenia, który dość mocno nas zaskoczył, też na pewno wpłynął na naszą formę i ogólny komfort.

Poza ostatnim dniem, ciepły posiłek udawało nam się zjeść tylko raz dziennie! I często musieliśmy na niego czekać wiele godzin, co odbierało trochę przyjemności z drogi.

Po wyjściu z Newcastle, nie trafiliśmy więcej na żaden sklep (poza stacją benzynową w Heddon), więc dokupienie jedzenia też nie wchodziło w grę. Na szczęście w drugiej połowie wędrówki natknęliśmy się na kilka budek z jedzeniem organizowanych przez lokalsów. Nazywają się one Honesty Snack Sheds i w naszym przypadku były istnym wybawieniem!

Trasa.

Początkowo zakładałam, że cały szlak spokojnie przejdziemy w 5 dni. Później jednak, gdy już wiedziałam, że i tak lecimy na tydzień, to uznałam, że lepiej spędzić więcej czasu idąc i rozkoszując się przyrodą, niż łażąc po Carlisle, czy też Newcastle.

Była to bardzo dobra decyzja. Z wielu powodów!

Trochę śmieszy mnie tylko to, że Hadrian’s Wall Path pokonują głównie osoby w mocno zaawansowanym wieku (a tak przynajmniej wynika z naszego doświadczenia) i też robią to w 6 dni. Wychodzi zatem na to, że mamy takie samo tempo jak staruszkowie. No cóż. Albo emeryci w Anglii mają tyle pary, albo my powinniśmy popracować trochę nad formą.

Pociesza mnie jedynie to, że starsza grupa, z którą rozmawialiśmy najwięcej, narzekała bardzo na podejścia, które na nas z kolei kompletnie nie zrobiły wrażenia.

Poszczególne etapy.

Co do odcinków, na jakie ostatecznie podzieliliśmy szlak, to ciężko mi je jakoś sensownie rozpisać, gdyż pierwsze trzy noclegi spędziliśmy na polach namiotowych znajdujących się poza szlakiem. Nie wiem czy jest sens wymieniać je jako punkty graniczne poszczególnych etapów skoro nie znajdują się na szlaku. Z drugiej jednak strony, jako że w niektórych miejscach nie ma opcji nocowania na szlaku, to zapewne większość wędrowców i tak musi podejść do tych miejsc/miejscowości.

No nic, ogólnie nasza wędrówka wyglądała mniej więcej tak:

Newcastle upon Tyne (Segedunum) – Heddon-on-the-Wall – Chollerford – Once Brewed – Banks – Carlisle – Bowness on Solway.

Dzień 1: Newcastle upon Tyne (Segedunum) – Heddon-on-the-Wall.

Nasze połączenie Kraków – Newcastle było bliskie ideału, co szczerze mówiąc, pozytywnie mnie zaskoczyło. Ryanair bardzo rzadko zaskakuje mnie pozytywnie.

W każdym razie, wylot z Krakowa mieliśmy o 6 rano, więc na miejscu byliśmy bardzo wcześnie.

Od razu udaliśmy się do Segedunum (stacja metra Wallsend), gdzie rozpoczyna się szlak. Jest tam muzeum, które było jeszcze zamknięte i informacja połączona ze sklepikiem. W sklepiku zakupiliśmy paszporty do zbierania pieczątek i naszywki.

Z paszportów ostatecznie nie byliśmy zadowoleni. Po pierwsze, trzeba zawsze iść w konkretne miejsce żeby znaleźć pieczątkę, a po drugie wszystkie są takie same. To nie to co na camino. Szczerze mówiąc, było to bez sensu.

To co nas dość mocno zaskoczyło, to fakt, że pomimo wczesnej pory, na szlak tego dnia wyruszyło przed nami ok. 6 osób i to tylko biorąc pod uwagę tych, którzy zawitali do informacji. Tak przynajmniej nam powiedziano. Naprawdę nie sądziłam, że ten szlak jest aż tak popularny.

Oczywiście takie liczby wędrowców byłyby szokująco niskie na camino, ale naprawdę nie spodziewałam się, że wzdłuż Muru Hadriana będzie szło tyle osób. Widać, że piesze wycieczki cieszą się coraz większą popularnością.

Przed wyruszeniem w drogę, skoczyliśmy jeszcze szybko do pobliskiego supermarketu Asda, gdzie kupiliśmy trochę przekąsek. Kasper próbował mnie przekonać, że nie warto nieść jedzenia i że na pewno jeszcze gdzieś kupimy, ale na szczęście nie posłuchałam.

Następną Asdę zobaczyliśmy dopiero w Carlisle! Na szlaku nie ma supermarketów, a nawet małych sklepików. Jest naprawdę ciężko o jedzenie, więc warto zaopatrzyć się wcześniej!

Tuż za muzeum zaczyna się ścieżka, która bardzo długo wiedzie nad rzeką Tyne i pierwsze kilometry są wyjątkowo nieciekawe. Wręcz zniechęcające.

Można by pomyśleć, że w Anglii albo nie znają pojęcia segregacji śmieci, albo w ogóle słabo orientują się do czego służą kosze. Sprzątanie po psach zdaje się natomiast być mocno opcjonalne.

Najbardziej zaskoczeni byliśmy jednak widząc tabliczkę ostrzegającą przed zbliżaniem się do rzeki ze względu na jej toksyczność.

No świetnie, jedzie człowiek na szlak, żeby poobcować z naturą, a tu toksyczna rzeka na przywitanie!

Tak więc początek szlaku jest słaby. Poprawia się dopiero w okolicach pięknej mariny, a następnie w centrum Newcastle.

Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że centrum tego miasta zrobi na mnie aż tak dobre wrażenie. Jest tam naprawdę bardzo ładnie, nowocześnie i czysto.

A co najważniejsze, w centrum można zjeść i to dobrze!

My na śniadanie udaliśmy się do Wetherspoon, co dla Kaspra było niemalże spełnieniem marzeń i nostalgiczną wycieczką (do studenckich czasów). Odkąd się znamy, regularnie słyszę, jak to zawsze było super w Wetherspoon i jakie fajne tam mieli promocje.

Noo, to jak już wiem, to chyba nie będę musiała tego więcej wysłuchiwać.

Ale faktycznie, muszę przyznać, że śniadanie w Wetherspoon jest niczego sobie. Właściwie trochę wymiękłam pod koniec i ledwie się później podniosłam z krzesła. A cena wręcz śmieszna. Taniej niż w Krakowie. Zresztą w Krakowie nie dają tyle na śniadanie.

Po tak pożywnym jedzonku i dwóch kawkach, można było ruszać dalej.

Przez jakiś czas szliśmy jeszcze przez miasto, po czym zaczęliśmy z niego wychodzić. Szlak prowadził ścieżkami, ale słychać było samochody, gdyż w pobliżu były ruchliwe drogi. Niektóre fragmenty wiodły tuż przy drogach.

Właśnie w takim miejscu natknęliśmy się na naszą pierwszą towarzyszkę na szlaku. Siedziała na przystanku autobusowym i w pierwszej chwili pomyślałam, że może zwątpiła i chce jednak jechać autobusem.

Okazało się, że Beatrice, bo tak miała na imię, czekała na jakichś ludzi, ale nie nadchodzili, więc uznała, że dalej pójdzie z nami.

Od razu wywiązała się żywa rozmowa, gdyż Beatrice okazała się bardzo energiczną i skorą do rozmowy kobietą. Mówiła, że decyzję o wyruszeniu na szlak podjęła spontanicznie, bez przygotowania. Sporo narzekała też na swojego męża, mówiąc o nim „my fat husband”.

W pewnym momencie weszła na temat Ukrainy, pytając jak my to widzimy z naszej perspektywy i wtedy okazało się, że jej poglądy są raczej prorosyjskie. Może nie mówiła tego wprost, ale kilka razy napomknęła, że rozumie obawy Putina i że to Zachód jest za wszystko odpowiedzialny, a Ukraina korzystała finansowo z poprzedniego układu. Nie wiem, może po prostu naoglądała się jakiejś propagandy w Internecie, ale szybko okazało się, że raczej nie ma pola do dyskusji, a my zapragnęliśmy jak najszybciej odłączyć się od nowej koleżanki.

Na szczęście niedługo później powiedziała, że potrzebuje dłuższej przerwy, a my czym prędzej ruszyliśmy do przodu.

Mijaliśmy się później jeszcze bodajże dwa razy, ale Beatrice znalazła sobie nowych znajomych, z czego byliśmy bardzo zadowoleni. W kolejnych dniach już się nie spotkaliśmy. Beatrice miała rezerwację w Robin Hood i jak widzieliśmy ją ostatni raz, w Heddon, to mówiła, że nie może tak daleko iść i spróbuje tam podjechać. Ewidentnie nie miała ciśnienia żeby cały szlak przejść na nogach.

Co do szlaku, to w pewnym momencie wszedł na bardziej wiejskie tereny. Mijaliśmy m.in. szereg pięknych, kamiennych domków z cudnymi ogródkami. Wyglądało to jak typowa, angielska wieś.

Kawałek dalej wkroczyliśmy na parkową ścieżkę wśród wysokich drzew, a w dalszej kolejności na … pole golfowe.

Fragment przez pole golfowe był dość długi, a przynajmniej dłuższy niż byśmy sobie życzyli, zważywszy na to, że pole było czynne i można było dostać piłeczką. No ale cóż, przeżyliśmy.

Ostatni odcinek tego dnia prowadził drogą pnącą się stromo w górę. Na szczęście podejście nie było zbyt długie i wkrótce znaleźliśmy się w samym centrum Heddon-on-the-Wall, tuż obok pubu.

Postanowiliśmy spróbować szczęścia w miejscu, gdzie miał być nocleg na łóżkach piętrowych, ale najpierw wystaliśmy się pod bramą, bo nie wiedzieliśmy jak tam wejść, a nikt nie odbierał telefonu, a później i tak okazało się, że nie ma miejsc.

Zrezygnowani wróciliśmy do centrum i tam próbowaliśmy zasięgnąć informacji noclegowych, ale w sumie niewiele z tego wynikło. Koleś z pubu mówił, że niby gdzieś w pobliżu ktoś może nas przyjąć, ale nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego domu.

Pewien starszy pan polecił nam natomiast nocleg na dziko w pobliskim lesie. Powiedział, żeby się nie przejmować, że to nielegalne.

No nic, ruszyliśmy w krzaki, ale jedyne w miarę dogodne miejsca pod namiot były tuż przy ścieżkach, po których chodzili ludzie, a bardziej ustronne zakątki znajdowały się albo w ogromnych trawach albo na gałęziach i kamieniach.

Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest udanie się na camping – Pitch on the Wall. Wcześniej nie bardzo rozpatrywaliśmy tą opcję, gdyż oddalenie campingu od szlaku wydawało nam się zbyt duże. Z powodu braku innych możliwości, nie mieliśmy jednak wyjścia.

Uznaliśmy za to, że skoro camping nie jest na szlaku, to możemy tam podjechać stopem i tak też zrobiliśmy.

Złapanie podwózki okazało się banalnie proste. Zatrzymał się już drugi samochód, prowadzony przez bardzo gadatliwą i energiczną kobietę, która od razu opowiedziała nam historię swojego życia. Mówiła, że kiedyś też dużo podróżowała, ale teraz musi się zajmować mężem, który miał udar.

Po drodze mieliśmy krótki przystanek, bo kobieta musiała nakarmić konie, ale odwiozła nas pod samo wejście na pole namiotowe.

Na miejscu okazało się, że nie ma ani informacji o opłacie, ani nikogo kto by ją zbierał, więc po prostu zaczęliśmy rozkładać namiot na w miarę dogodnym miejscu. Piszę o miejscu w miarę dogodnym, gdyż naprawdę dogodnego nie było. Ziemia była podmokła, a z powodu braku jakichkolwiek drzew, nigdzie nie było też osłony od wiatru. Poza kranikami z wodą i kilkoma przenośnymi toaletami, nie było tam też żadnej infrastruktury. Hmmm, no cóż. Mało satysfakcjonujące zakończenia dnia, ale na szczęście jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, co czeka nas następnego dnia.

Gdy rozkładaliśmy namiot, podjechały do nas samochodem dwie babki i zebrały opłatę – 15 funtów za namiot za noc. Nie najgorzej, aczkolwiek biorąc pod uwagę warunki panujące na polu namiotowym, to i tak za dużo.

Pomimo zmęczenia, noc nie minęła mi najlepiej. Już od mojej pierwszej dłuższej wędrówki, czyli od Camino Frances, mam problem z biodrami, które zawsze mi dokuczają w nocy, zwłaszcza jeśli śpię na twardym podłożu, czyli np. w namiocie. Poza tym, było dość chłodno.

Dzień 2: Heddon-on-the-Wall – Chollerford.

Deszcz padał całą noc, ale na szczęście ustał o poranku. Wyszło nawet słońce i świeciło przez kilka kolejnych godzin.

Niestety pole namiotowe zdążyło całkowicie zamienić się w bajorko i nie udało mi się nawet dojść do kranu z wodą, gdyż otaczało go nowopowstałe (jak mniemam) jezioro.

Czym prędzej zwinęliśmy mokry namiot i ruszyliśmy w drogę. Liczyliśmy, że uda nam się złapać stopa z powrotem do Heddon, ale prawie nic nie jechało w naszym kierunku. Ostatecznie przeszliśmy całą trasę na nogach, więc będąc z powrotem w miasteczku, czyli tam gdzie dzień wcześniej przerwaliśmy szlak, mieliśmy już w nogach ponad 3 km.

Pub był jeszcze zamknięty, ale na szczęście w Heddon znajduje się mała stacja benzynowa. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że długo nie przyjdzie nam zawitać do sklepu, więc kupiliśmy tylko jakiś napój. To, co było jednak dla mnie najważniejsze, to możliwość skorzystania z łazienki! Była tam co prawda tylko umywalka, ale udało mi się umyć nie tylko zęby i twarz, ale całą górną część ciała. Dzięki temu czułam się jak nowo narodzona i od razu nabrałam chęci do życia.

Jeszcze lepiej poczułam się po śniadaniu, które zjedliśmy w pobliskim parku, tuż koło pomnika poświęconego ofiarom obu wojen światowych.

Czyści i najedzenie, dziarsko ruszyliśmy w dalszą drogę.

Przez chwilę szliśmy wąskim chodnikiem wzdłuż drogi, ale już niedługo szlak zabrał nas na zieloną ścieżkę biegnącą wzdłuż jezdni, a później na pastwiska.

Wtedy też zaczęły się pierwsze grzęzawiska.

Ogólnie drugiego dnia wędrówki szliśmy przede wszystkim przez pastwiska, wzdłuż pól i mniej lub bardziej zacienionymi ścieżkami. Często trzeba było przechodzić przez bramki, które należy zostawiać za sobą zamknięte. Spotkaliśmy też pierwsze krowy i owce.

 

Przechodząc przez jedną z pierwszych tego dnia prywatnych posiadłości, natknęliśmy się na pozostałości rzymskiego fortu. Dla mnie było to niesamowite, że ktoś ma taki zabytek na swoim polu, tuż koło domu.

Co prawda z fortu nie zostało zbyt wiele i teren jest porośnięty trawami, niemniej musi to być interesujące mieszkać w tak historycznym miejscu.

Zawitaliśmy do dwóch restauracji, które znajdują się dość blisko siebie i bezpośrednio na szlaku. Jest to zdecydowanie ewenement, gdyż jak pisałam powyżej, ogólnie restauracji na szlaku jest mało i zazwyczaj trzeba do nich przynajmniej kawałek podejść.

W każdym razie, Robin Hood serwuje lunch od 12:00, a my byliśmy tam prawie godzinę wcześniej, więc pozostało nam zadowolić się kawą i wypiekami. W drugim miejscu – The Errington Coffee House, los się do nas uśmiechnął i zjedliśmy obiad.

Długo mieliśmy szczęście jeśli chodzi o deszcz, ale w końcu nadszedł. Tyle dobrze, że nie był zbyt intensywny. Buty przemokły tak naprawdę od mokrego podłoża, a nie od deszczu.

W pewnym momencie natknęliśmy się na pierwszy fragment muru Hadriana i muszę przyznać, że od razu zrobił na nas wrażenie. Było to też bardzo fajne uczucie wreszcie go zobaczyć, jako że mieliśmy już wtedy za sobą jakieś 40 km, a może nawet więcej.

Fragment ten znajduje się w miejscowości Planetrees. Zachował się do dzisiejszych czasów być może dzięki pewnemu starszemu panu, który na początku XIX w., w sędziwym wieku 78 lat, przeszedł wzdłuż muru. William Hutton, gdyż tak się nazywał, podobno interweniował w Planetrees, gdzie kamienie z muru były zabierane na budowę pobliskiego domu.

Pod koniec dnia doszliśmy do miejscowości Chollerford, gdzie przekroczyliśmy piękny, stary most. Niedługo później doszliśmy do Chesters Roman Fort, akurat jak go zamykali. Nie żebyśmy jakoś szczególnie się tym przejęli. I tak byliśmy zbyt zmęczeni na zwiedzanie.

Zdobywszy kolejną pieczątkę, która znajduje się przy bramie prowadzącej do fortu i jak na mój gust, jest dość mocno ukryta, poszliśmy dalej.

Byliśmy już mocno zdeterminowani, żeby jak najszybciej gdzieś się rozbić. Wiedzieliśmy, że w pobliżu jest pole namiotowe, ale oddalone od szlaku.

W pewnym momencie, gdy znaki odbiły w małą uliczkę, uznaliśmy, że jest to czas żeby zejść ze szlaku i spróbować złapać podwózkę na pole namiotowe.

Niestety tym razem nie poszło zgodnie z planem, samochodów jadących w naszym kierunku było naprawdę mało i ostatecznie musieliśmy się poddać i po prostu dojść na pole namiotowe na nogach.

Poszliśmy wzdłuż drogi i dość szybko znaleźliśmy się przy tabliczce wskazującej szlak. Okazało się, że tam gdzie z niego zeszliśmy, szlak co prawda odbija w bok, ale tylko na chwilę, po czym idąc przez pole, dochodzi do drogi prowadzącej na camping.

Stamtąd wciąż trzeba było jeszcze trochę podrałować na pole namiotowe, ale przynajmniej wiedzieliśmy, że powrót na szlak następnego dnia nie będzie aż tak długi.

Co do Greencarts, czyli pola namiotowego, na którym się zatrzymaliśmy, to nie wspominam go najlepiej. Być może było to spowodowane pogodą, ale warunki jak dla mnie były słabe.

Po pierwsze, największy obszar pod namioty był tak podmokły, że nie zdecydowaliśmy się tam rozbić i wylądowaliśmy na mniejszym polu, tuż obok katolickich licealistów na wycieczce szkolnej.

Po drugie, łazienki były naprawdę kiepskie. Co prawda doceniłam fakt, że mogę wziąć prysznic, ale kabiny były brudne, a woda zimna.

Po trzecie, nigdzie nie znalazłam żadnego gniazdka i nie udało nam się podładować ani telefonów, ani baterii do aparatu.

A wszystko to za 10 funtów od osoby.

Koniec tego etapu oznaczyłam jako Chollerford, ale wydaje mi się, że pole namiotowe Greencarts może znajdować się już w innej miejscowości. W każdym razie, od Chollerford jest tam jeszcze kawałek, ze 3 – 4 km, z czego część jest poza szlakiem.

Dzień 3: Chollerford – Once Brewed.

Z samego rana, ze sporą ulgą, opuściliśmy pole namiotowe Greencarts. Niestety ponownie musieliśmy spakować mokry namiot.

Pogoda podczas naszego trzeciego dnia na szlaku dopisała jednak wspaniale i wbrew temu, czego się spodziewaliśmy, nie padało prawie wcale. Wręcz przeciwnie, słońce prażyło dość mocno, a widoki były przepiękne. Zwłaszcza, że tego dnia mur Hadriana stał się stałym elementem wędrówki i jego mniejsze lub większe fragmenty mijaliśmy przez cały dzień.

Ten odcinek, podobnie jak i następny, są najpiękniejszymi na szlaku i najbardziej obfitują w pozostałości muru. Co za tym idzie, są też niestety najbardziej tłumnie odwiedzane przez turystów.

Są to też najbardziej górzyste odcinki, aczkolwiek tak jak napisałam powyżej, raczej nikomu nie powinny sprawić większych trudności.

Przy pierwszym fragmencie muru, jaki zobaczyliśmy tego dnia, były też pozostałości wieżyczki, jakich stawiano dwie na każdą milę rzymską (1.48 km). Stanowiły one schronienie dla małych garnizonów, które pilnowały muru i patrolowały okolicę.

Trochę dalej natknęliśmy się na ruiny małej świątyni – The Temple of Mithras.

To miejsce szczególnie przypadło mi do gustu, gdyż nie tylko zachowało się sporo fajnych elementów, ale jak się okazało, świątynia jest również placem zabaw dla okolicznych owieczek. Widok baranka na murze sprzed 1 800 lat – bezcenny!

Domyślam się, że obecność owiec nie działa najlepiej na zabytek, ale jak widać, nie jest to niczyim zmartwieniem.

Co do świątyni, to kult boga Mithras odbywał się w małych, odosobnionych świątyniach, przypominających jaskinię, w której Mithras miał zabić świętego byka i ucztować z bogiem słońca (Sol). Uważa się, że każda świątynia reprezentowała kosmos, gdzie wyznawcy odbywali duchową podróż z życia do zaświatów i ucztowali podczas rytualnej celebracji.

Uczestnicy przechodzili przez hierarchię siedmiu stopni, z których najwyższy nazywał się „Ojciec”. Każdy stopień był ciężką próbą wymagającą siły psychicznej i fizycznej. Członkostwo było popularne wśród żołnierzy. Tutaj, w okolicy fortu Carrawburgh, trzech dowódców było patronami ołtarzy.

Kolejny fajny zabytek, jaki odwiedziliśmy tego dnia to Grindon Milecastle.

Zamki tego typu były małymi fortami, w których przebywali żołnierze patrolujący i konserwujący mur. Żołnierze sprawdzali też miejscową ludność przekraczającą bramy.

Grindon jest super usytuowany. Są stamtąd piękne widoki i jest to świetne miejsce na chwilę przerwy.

Nieco później dotarliśmy do fortu Housesteads, ale nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie, gdyż byliśmy zbyt zmęczeni, a w małym sklepiku nie było nawet kawy. Poza tym, sporo widać z zewnątrz i idąc szlakiem można zobaczyć naprawdę dużo z tych zabudowań.

W informacji dowiedzieliśmy się, gdzie możemy spodziewać się najbliższego jedzenia i to właśnie na dotarciu do pubu skupiliśmy wtedy swoje myśli.

Następny odcinek był jednak oszałamiająco piękny! Pewnie cieszyłabym się nim bardziej, gdybym miała pełny żołądek i ze dwie kawy na koncie, ale i tak było cudownie!

Widoki były niebywałe, czy to na ciągnący się wzgórzami mur, czy to na odosobnione gospodarstwo, czy też na pięknie usytuowane jezioro. Nic tylko kontemplować!

W pewnym momencie dotarliśmy do jednego z najsłynniejszych miejsc na szlaku, czyli Sycamore Gap.

Jest to zagłębienie pomiędzy dwoma wzgórzami usytuowanymi bardzo blisko siebie, na dnie którego do niedawna rosło przepiękne drzewo.

Miejsce jest tak wyjątkowe, że stało się nawet scenerią dla jednej ze scen w filmie Robin Hood z Kevinem Costnerem.

Niestety, w zeszłym roku, w wyniku okropnego aktu wandalizmu, drzewo zostało ścięte. Obecnie toczy się w tej sprawie postępowanie, na ławie oskarżonych jest bodajże dwóch podejrzanych. Podobno jest też nadzieja, że drzewo odrośnie, ale jak wiadomo, nawet jeśli rzeczywiście tak będzie, to minie wiele, wiele lat.

Niewątpliwie miejsce to straciło swój największy atut, a ja nie mogę zrozumieć co jest w ludziach, którzy robią takie rzeczy. Dlaczego? Dlaczego ktoś decyduje się w ten sposób zniszczyć takie piękne drzewo, przeprowadzić taki zamach na przyrodę?

Pytałam później o to właściciela pola namiotowego, na którym zatrzymaliśmy się tej nocy. Podobno w okolicy mieszka człowiek, który ma zatargi z National Trust, w przeszłości robił już „takie rzeczy” i ma sprzęt do wycinki drzew, gdyż zajmuje się tym na co dzień. Gdy ścięto to drzewo, podobno wszyscy w okolicy myśleli, że to właśnie on jest za to odpowiedzialny. Oskarżonymi są jednak dwie inne osoby.

Pytałam, jak się okazało, że to nie ten człowiek i jakie są dowody na winę tych dwóch, ale nic więcej się nie dowiedziałam. Generalnie właściciel pola namiotowego nie zdawał się zbyt entuzjastycznie podchodzić do możliwości udowodnienia komukolwiek winy. Nie było żadnych świadków, nikt nic nie zauważył. Tej nocy była ogromna burza z piorunami i nikt nic nie słyszał.

Ja osobiście mam nadzieję, że sprawcy jednak odpowiedzą za ten czyn. Może to marne pocieszenie, ale zawsze coś. I oby to drzewo odrosło.

Za Sycamore Gap mieliśmy do przejścia jeszcze kawałek, po czym trafiliśmy na Steel Rigg Car Park, gdzie przerwaliśmy szlak i ruszyliśmy drogą w dół, w kierunku Once Brewed i jedzenia, o którym na tym etapie już dosłownie marzyliśmy.

Knajpa (Twice Brewed Inn) była pełna, więc musieliśmy trochę poczekać na posiłek, ale było warto.

Mój hamburger poza tym, że ogólnie był przepyszny, to miał jeszcze na sobie kiełbachę, więc najadłam się do syta. Palce lizać.

Niestety był to też najdroższy posiłek podczas naszego całego pobytu w Anglii. Dwa dania i dwa piwa kosztowały prawie 50 funtów.

W między czasie zaczęliśmy się zastanawiać gdzie tu przenocować i wychodząc z pubu już wiedzieliśmy, że w pobliżu jest pole namiotowe Winshields. Tak na marginesie, to mają tam też pokoje.

Jeśli chodzi o campingi, to Winshields okazał się najlepszą miejscówką na szlaku, do której trafiliśmy. Było tam naprawdę super i gorąco polecam! Gdyby każdy camping na szlaku tak wyglądał, to spanie pod namiotem nabrałoby zupełnie innego wymiaru.

Po pierwsze, łazienki były ładne, czyste i z gorącą wodą! Po drugie, można było korzystać z recepcji, gdzie była kuchnia i gniazdka! Mogliśmy napić się kawy i podładować wszystkie baterie. Natomiast na gorących kaloryferach podsuszyliśmy rzeczy. Jeden z moich butów wysechł całkowicie przez noc.

Zapłaciliśmy po 12 funtów od osoby, czyli najwięcej ze wszystkich pól namiotowych, na których nocowaliśmy, ale oczywiście było warto.

Co do tego etapu, to szlak przerwaliśmy na parkingu Steel Rigg, ale jako że tam oczywiście nie ma możliwości nocować, to jako zakończenie wpisuję Once Brewed.

Teraz już wiem, że jeśli przeszlibyśmy jeszcze kawałek szlaku, to doszlibyśmy do drogowskazu na Winshields i zeszli na pole namiotowe prosto ze wzgórza (przekonaliśmy się o tym następnego dnia). Na pewno byłoby krócej, nie wiem jednak jak dobre jest to zejście, a jako że pub jest przy drodze, to i tak trzeba by później do niego dojść. No nic, i tak dobrze wiedzieć, że są opcje.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.