Rok 2024 uważam za udany jeśli chodzi o wycieczki górskie, zwłaszcza jeśli porównuję go do kilku poprzednich lat.

W sumie w górach spędziłam 6 weekendów, co daje 12 tras i blisko 200 przebytych kilometrów. Z Kasprem spędziłam dwa z tych weekendów, a pozostałe cztery z moją górską grupą, która na szczęście działa dość prężnie.

Może nie są to szalone liczby, ale najważniejsze, że trend jest wzrostowy. W 2023 r. udało mi się pojechać w góry tylko 3 razy i przejść 4 trasy, więc jak widać, przeskok jest naprawdę spory. Oby tak dalej!

Korona Gór Polski – pierwsze dwa szczyty.

W styczniu 2024 r. dołączyliśmy do grona chętnych zdobycia Korony Gór Polski i otrzymaliśmy książeczki do zbierania pieczątek.

Z wyruszeniem na szczyty czekaliśmy do wiosny, a dokładnie do kwietnia. Jak już jednak zaczęliśmy, to z przytupem.

Na pierwszy rzut poszły najwyższe szczyty Beskidu Wyspowego i Makowskiego, czyli Mogielica (1 170 m n.p.m.) oraz Lubomir (902 m n.p.m.).

Uznałam, że skoro są tak blisko siebie, to zrobimy je w jeden weekend, a przy okazji wejdziemy jeszcze na jakieś pomniejsze górki znajdujące się po drodze.

Traska, którą zaplanowałam (po lekkiej modyfikacji, ze względu na wycieńczenie fizyczne), wyniosła 47 km. Nie wydaje się to zbyt dużo jak na dwa dni, ale ze względu na to, że pierwszego dnia pokonaliśmy 1 274 m przewyższeń po bardzo stromych i kamienistych ścieżkach, a i drugiego dnia się nie oszczędzaliśmy, to wróciliśmy ledwo żywi.

Szczęśliwi, ale jednak ledwo żywi.

Korona Gór Polski – kolejne szczyty.

Kolejne szczyty Korony Gór Polski planowaliśmy sobie trochę rozważniej. W końcu w górach chodzi przede wszystkim o przyjemność jaka płynie z samego w nich przebywania.

Ja w następnej kolejności zdobyłam Skrzyczne w Beskidzie Śląskim, a w sierpniu wybraliśmy się z Kasprem na weekend w Gorce, gdzie udało nam się wyjść na Turbacz.

Na rok 2024 mieliśmy w planach jeszcze trzy szczyty, ale niestety zabrakło wolnych weekendów. Zadziwiająco dużo się działo przez ostatnie cztery miesiące roku i po prostu musieliśmy przełożyć te górki na następny rok. Oczywiście nic straconego, zdobędziemy je na wiosnę.

W między czasie byłam jednak na kilku innych wyjazdach, z moją górską grupą, jak już wspomniałam powyżej.

Poniżej krótka relacja ze wszystkich moich wycieczek w polskie i słowackie góry w 2024 r. Zarówno tych po Koronę Gór Polski, jak i pozostałych.

Mogielica i Ćwilin (Beskid Wyspowy) – 13 kwiecień 2024.

W sobotę, z samego rana, wsiedliśmy w autobus do Szczawy i już niedługo byliśmy na miejscu. Wysiedliśmy przy pijalni, dokładnie przy tabliczkach prowadzących na Gorc w jedną stronę i na Mogielicę w drugą.

Spory kawałek szliśmy wzdłuż drogi, żeby następnie skręcić w prawo i prawie od razu znaleźć się na leśnej ścieżce.

Piękne widoki zaczęły się bardzo szybko i tak już zostało do samego szczytu. Naprawdę, trasa była po prostu cudna!

Rozległe polany, na horyzoncie szczyty, w tym również tatrzańskie i te wszystkie kolorowe drzewa. Czasami ciężko było oderwać wzrok i zmusić się by iść dalej. Trafiliśmy na piękną pogodę i fajny sezon, gdyż kolory były naprawdę bardzo zróżnicowane. Niektóre drzewa i kwiaty dopiero kwitły, inne były już całkowicie zielone, a niektóre jeszcze trochę jesienne.

Pod samym szczytem było bardzo ciężkie podejście, ale ogólnie trasa była mało wymagająca i przyjemna. Cieszyłam się, że obraliśmy właśnie taki kierunek, a nie odwrotny, gdyż jak się później okazało, zejście z Mogielicy w stronę Jurkowa jest po prostu zabójcze, więc wyjście zapewne jeszcze gorsze.

Na szczycie Mogielicy stoi wieża widokowa, z której rozpościera się piękna panorama, ale wiatr dość szybko nas stamtąd przegonił.

Na dole znaleźliśmy inne miejsce na odpoczynek, z równie imponującym widokiem.

Tak jak wspomniałam powyżej, zejście z Mogielicy było katorgą, zwłaszcza dla kolan. Masakra!

Gdyby Jurków było naszą destynacją tego dnia, nie byłoby jednak tak źle. Dochodząc do karczmy Baranówka byliśmy jeszcze w super humorze i całkiem niezłej formie.

Tak naprawdę zniszczył nas dopiero Ćwilin.

Jak się okazuje, Beskid Wyspowy polega na tym, że na każdy szczyt wychodzi się praktycznie od zera i schodzi też do zera, więc analogicznie, każdy kolejny to znów wspinaczka od zera.

Na szczyt doszliśmy ledwie żywi, ale zejście, znów po kamieniach, bardzo stromą ścieżką, to już była prawdziwa tortura!

Na szczęście okazało się, że było warto, gdyż szczyt Ćwilin jest wart zachodu. Panuje tam taka cisza, że prawie można ją usłyszeć.

Walnęliśmy się na miękkiej trawie i gapiliśmy w dal. Cudne miejsce.

A później szlak doprowadził nas do głównej drogi w okolicy i do kolejnej, mniej uczęszczanej, wiodącej między domostwami. Szliśmy nią 5 km do agroturystyki w Kasinie Wielkiej, którą zarezerwowaliśmy na noc.

Cały wieczór spędziliśmy w łóżku, nie będąc w stanie za bardzo się ruszać. Moje kolana były w gorszym stanie niż kiedykolwiek. Pójście do łazienki było wyczynem.

Żaden szlak nigdy mnie tak nie wykończył, chociaż byłam na wyższych szczytach i bardziej wymagających trasach.

No nic, zapamiętam to sobie, żeby podczas kolejnej wizyty w Beskidzie Wyspowym zaplanować łagodniejsze przejście i raczej tylko jeden wierzchołek na dzień.

Lubomir (Beskid Makowski) – 14 kwiecień 2024

Spaliśmy ok. 9 godzin, czyli chyba najwięcej odkąd Zojka jest na świecie. Pełni sił jednak nie odzyskaliśmy, a zwłaszcza ja. Nie dość, że bolały mnie kolana, to jeszcze cztery palce u nóg, co utrudniało chodzenie. Jakoś jednak przetrwałam i udało się zdobyć nasz drugi szczyt Korony Gór Polski i zrobić ponad 20 km.

Trasa była cudna i bardzo łatwa. Gdyby nie to, że dzień wcześniej tyle przeszłam, to byłaby to jedna z najprzyjemniejszych wycieczek górskich w moim życiu.

Oczywiście dalej się nią cieszyłam, ale nogi naprawdę dały mi w kość.

W każdym razie, nasza agroturystyka znajdowała się na czerwonym szlaku, więc rano, od razu sprzed ośrodka, ruszyliśmy do celu. Dłuższą chwilę szliśmy asfaltem, ale później wkroczyliśmy w zieleń i lasy.

Co jakiś czas mijaliśmy tabliczki z nazwami szczytów: Dzielec, Szklarnia, Wierzbanowska Góra, Przełęcz Jaworzyce. Wszystkie stały w lesie, bez punktów widokowych.

Ludzi znów nie było prawie wcale, więc mieliśmy przyrodę tylko dla siebie.

Zmieniło się to mniej więcej przy Przełęczy Jaworzyce, gdyż można tam podjechać samochodem i iść na Lubomir nawet z wózkami, co też sporo osób robiło.

Niedługo później trafiliśmy na ośrodek wypoczynkowy z restauracją – Gościniec pod Lubomirem, gdzie zasiedliśmy na kawę, a ja dodatkowo pochłonęłam rewelacyjne naleśniki z serem, bitą śmietaną i owocami. Pycha!

Po kawie szło się oczywiście dużo lepiej i zanim się zdążyliśmy zorientować, byliśmy na szczycie.

Ludzi było tam sporo, część przyszła zapewne głównie do planetarium, które się tam znajduje (swoją drogą, fajna sprawa dla dzieci, zwłaszcza, że po drodze były też tablice z ciekawostkami na temat astronomii). Nie było tam też żadnego widoku, więc po zebraniu pieczątek i fociach z tabliczką szczytową, ruszyliśmy dalej.

Do schroniska PTTK na Kudłaczach też doszliśmy zadziwiająco szybko i chociaż planowaliśmy się tam zatrzymać na obiad, to przegoniły nas tłumy. Ludzi było tam tak dużo, że nie wiadomo, ile czekalibyśmy na jedzenie, a nie bardzo chcieliśmy tracić czas.

Co prawda do schroniska prowadzi asfaltówka i widać, że wiele osób po prostu tam podjeżdża, jednak my planowaliśmy iść jeszcze 2 godziny, do Pcimia (oryginalnie plan zakładał Myślenice, ale na szczęście wybiłam nam to z głowy).

Tak więc, ruszyliśmy czarnym szlakiem do Pcimia.

Szło się całkiem fajnie, trochę drogą, później również przez las, mijając kolejny szczyt: Bania.

Na miejscu byliśmy jakoś po 15. i niestety okazało się, że do autobusu mamy ponad 2 godziny.

Ostatecznie złapaliśmy stopa do Myślenic, ale trwało to zadziwiająco długo. Po Polsce chyba już nie jeździ się tak fajnie stopem jak kiedyś.

W Myślenicach też musieliśmy trochę zaczekać na autobus, ale przynajmniej z hot-dogami ze stacji benzynowej w rękach.

Skrzyczne i Malinowska Skała (Beskid Śląski) – 27 kwiecień 2024.

Pod koniec kwietnia znów wyjechałam na weekend w góry, tym razem z moją górską grupą znajomych z poprzedniej pracy.

W sobotę rano dojechaliśmy samochodami do Szczyrku. Zaparkowaliśmy w pobliżu stacji kolejki i kawałek dalej, prosto z ulicy, weszliśmy na niebieski szlak, którym doszliśmy na szczyt Skrzyczne. Tym oto sposobem zdobyłam mój kolejny, już trzeci szczyt Korony Gór Polski.

Co do samego szlaku, to nie był szczególnie zachwycający, gdyż dość długo szło się wzdłuż trasy kolejki, odkrytym i raczej nieciekawym terenem.

W pewnym momencie szlak na szczęście odbił na leśne ścieżki i zrobiło się dużo ładniej i przyjemniej. Przez prześwity między drzewami można było podziwiać piękne widoki.

W niektórych miejscach zalegał jeszcze śnieg.

Na szczycie jest wieża widokowa, na której wiuchało tak, że ciężko było wytrzymać dłużej niż kilka minut. Przy schronisku są fajne stoliki na zewnątrz, ale stamtąd też przegonił nas wiatr.

W rezultacie zjedliśmy w budynku, jednocześnie zaliczając bardzo przyjemny, leniwy i lekko przydługawy odpoczynek.

Na koniec udaliśmy się na właściwy szczyt, gdzie stoi sporych rozmiarów tablica i pomnik żaby na głazie.

Okazuje się, że kiedyś w tej okolicy było małe, zarośnięte sitowiną jeziorko, w którym bytowały żaby. I to właśnie od skrzeczenia żab pochodzi nazwa szczytu.

Dalej ruszyliśmy zielonym szlakiem, na Malinowską Skałę.

Ten szczyt zrobił na mnie dużo większe wrażenie niż Skrzyczne. Było tam po prostu pięknie!

Piękna była trasa, sama skała, która jest naprawdę wymyślna i cudnie usytuowana, a także widok z niej. Coś wspaniałego!

Rozsiedliśmy się tam w kilka osób i długo nie mogliśmy zebrać, żeby iść dalej. Było naprawdę cudownie! Piękny szczyt i naprawdę godny polecenia.

W końcu trzeba było jednak ruszać dalej. Idąc przez chwilę czerwonym, a później niebieskim szlakiem, zeszliśmy do drogi, którą pokonując kilka kolejnych kilometrów, wróciliśmy do punktu wyjścia. Zrobiliśmy zatem pętelkę.

Na obiad udaliśmy się do Starej Karczmy, która jest naprawdę godna polecenia. Jedzenie było znakomite, a w dodatku trafiliśmy na góralską muzykę na żywo.

Wieczorem natomiast, urządziliśmy sobie dłuższą posiadówkę w domu, który wynajęliśmy na noc.

Żar (Beskid Mały) – 28 kwiecień 2024.

Trasa, na którą ostatecznie się zdecydowaliśmy na drugi dzień weekendu, była bardzo krótka i mało wymagająca.

Zaparkowaliśmy w Międzybrodziu Żywieckim i chwilę później, właściwie z ulicy, zaczęliśmy wspinać się na górę.

Mapa pokazuje, że biegnie tam szlak, ale o ile się nie mylę, my podążaliśmy nim tylko do dolnej stacji kolejki. Dalej szliśmy po lewej stronie kolejki, a szlak idzie chyba po prawej. Nie miało to jednak znaczenia, gdyż szczyt cały czas był widoczny i trzeba było po prostu iść w górę.

Kąt nachylenia był spory, ale daliśmy radę i niedługo później byliśmy na szczycie.

Widoki były całkiem spoko, ale nie mogę powiedzieć, żeby jakoś szczególnie zachwyciła mnie ta miejscówka. Nie wykluczam jednak, że chodzi po prostu o to, że zbyt mało się tego dnia zmęczyłam.

No nic, na górze Żar byłam pierwszy raz w życiu, więc przynajmniej było to coś nowego.

Schodziliśmy szlakiem zielonym, który doprowadził nas z powrotem na parking.

Lubań (Gorce) – 20 lipiec 2024.

Na następny wyjazd w góry musiałam trochę zaczekać, ale w końcu się udało i pod koniec lipca wyjechałam na weekend z moją górską grupą.

W sobotę wyruszyłyśmy we cztery dziewczyny z Krakowa, a na miejscu, czyli w Kluszkowcach, dołączyły do nas jeszcze dwie osoby.

Ośrodek, w którym planowałyśmy zostać na noc znajduje się bezpośrednio na żółtym szlaku, więc jak tylko zostawiłyśmy samochód na parkingu, to od razu mogłyśmy ruszać na szczyt.

Cel był mało ambitny, ale piękny i malowniczy. Ja osobiście byłam bardzo ciekawa szczytu, gdyż byłam wcześniej na Lubaniu co najmniej raz, ale tak dawno temu, że nie wiedziałam na ile dobrze zapamiętałam to miejsce. Właściwie pamiętałam tylko rozległe i pełne kolorowych kwiatów łąki oraz ruiny schroniska.

Okazało się, że niewiele się zmieniło, aczkolwiek teraz jest tam też wieża widokowa i pole namiotowe, a także wiata, w której można dostać np. kawę. My zauważyliśmy ją dopiero szykując się do powrotu, ale warto wiedzieć na następny raz.

W każdym razie, trasa była łatwa. Męczące było jedynie ostatnie, dość strome podejście, które prowadzi bezpośrednio pod wieżę.

Z wieży rozciąga się wspaniały widok na wszystkie strony świata i posiłkując się tablicami, można wypatrzyć dużo okolicznych szczytów, np. Trzy Korony.

Na postój warto zejść na polanę, która jest piękna i można tam w ciszy i spokoju odpocząć i pogapić się w niebo. Uwielbiam takie miejsca. Jak dla mnie jest to kwintesencja gór, a przynajmniej tych niższych. Cudo, naprawdę!

Nam nigdzie za bardzo się nie spieszyło, więc wylegiwaliśmy się na trawie grubo ponad godzinę.

Przed zejściem w dół, poszłam zerknąć na ruiny schroniska, które dalej tam są. Okazało się, że w sumie całkiem nieźle zapamiętałam to miejsce.

Schodziliśmy niebieskim szlakiem, po drodze nabierając wodę ze strumyka. Pod górą Wdżar opuściliśmy szlak na rzecz zwykłej drogi, która doprowadziła nas do Kluszkowców. W naszym przypadku było to po prostu dużo bardziej logiczne rozwiązanie ze względu na umiejscowienie naszego noclegu.

Co do góry Wdżar, to zaintrygowała mnie nie tylko swoją oryginalną nazwą, więc przy najbliższej okazji będę chciała się tam udać.

Sokolica i Trzy Korony (Pieniny) – 21 lipiec 2024.

Następnego dnia rano zjadłyśmy śniadanie w ogrodzie, a następnie wyruszyłyśmy do Szczawnicy. Byłyśmy we cztery, gdyż pozostała dwójka z nami nie nocowała i jak się wkrótce okazało, żadna z tych osób nie dołączyła na drugi dzień wędrówek.

Nie oznacza to jednak, że zostałyśmy same, gdyż w Szczawnicy byłyśmy umówione z kolejną, 4-osobową grupą, która z kolei mogła dołączyć tylko na niedzielną wycieczkę.

W ten oto sposób, w ósemkę, ruszyliśmy do przystani tratwy flisackiej pod Sokolicą i niedługo później byliśmy na przeciwległym brzegu.

Tam, podążając niebieskim szlakiem, zaczęliśmy się wspinać na Sokolicę.

Trasę, którą mieliśmy zaplanowaną na ten dzień, a przynajmniej bardzo podobną, przeszłam już kilka razy w życiu. Trzeba przyznać, że jest cudowna widokowo, a dodatkowym plusem jest to, że jest dość łatwa. Oczywiście są podejścia, no ale trudno spodziewać się czegokolwiek innego w górach. Jest też kilka momentów, gdy idzie się nad przepaścią, więc z Zojką bym się tam jeszcze nie wypuściła, ale generalnie jest to trasa łatwa i przyjemna. Natomiast powrót Przełomem Dunajca, to już istna sielanka i odpoczynek dla duszy.

Pierwsze podejście, czyli na Sokolicę, zawsze mam zapisane w pamięci jako dość strome, ale krótkie i tak też odczułam to tym razem. Oczywiście jest zadyszka, ale na szczyt dochodzi się tak ekspresowo, że wspinaczka szybko odchodzi w niepamięć.

No i te widoki! Będąc na szczycie już nic innego się nie liczy!

Uwielbiam patrzeć z Sokolicy w dół, na Dunajec. Rzeka wydaje się wtedy perfekcyjnie cicha i robi to niesamowite wrażenie.

Wspaniała jest też roślinność na Sokolicy, a zwłaszcza sosenki. Z tej najsłynniejszej nie zostało już co prawda zbyt wiele, ale i tak dzielnie się trzyma.

Jedyne co może przeszkadzać na Sokolicy, to tłumy turystów. Jako, że miejsca jest tam naprawdę mało, to przebywanie na szczycie jest dość niewygodne.

Po drodze na Trzy Korony (niebieskim szlakiem) jest jeszcze kilka naprawdę fajnych punktów widokowych, więc tak naprawdę to na nich lepiej zatrzymać się na dłużej. Widoki prawie takie same, a ludzi garstka.

Będąc samemu w takim miejscu można doświadczyć niebywałej ciszy, której ja osobiście chętnie szukam w górach. Coś wspaniałego!

W między czasie nasza grupa uległa pewnym przetasowaniom i pod Trzema Koronami, na ustawionych tam ławeczkach, spotkałyśmy się we cztery dziewczyny. Kolejka do platformy widokowej była długaaa … i jest to zjawisko, które kiedyś nie występowało. Nigdy wcześniej nie musiałam czekać na wejście na Trzy Korony, a teraz, przynajmniej w lecie, jest to normą.

Powiedziano nam, że czas oczekiwania to ok. 40 minut, na co absolutnie nie miałyśmy ochoty. Jedna koleżanka, która nigdy wcześniej nie była na tym szczycie, chwilę się wahała, ale ostatecznie też uznała, że jest to bez sensu.

Tak więc, szczytu nie zdobyłyśmy.

Pojadłyśmy trochę, po czym ruszyłyśmy z powrotem niebieskim szlakiem, aż do rozwidlenia z żółtym, a następnie właśnie żółtym w dół, aż do Schroniska PTTK „Trzy Korony”.

Nie wiem czy to możliwe, żebym nigdy wcześniej nie szła tą trasą, ale zupełnie jej nie pamiętałam. A myślę, że jest tak piękna, że powinnam ją pamiętać.

Długo idzie się wąwozem, a nad nami są cudne skały, tak typowe dla Pienin. W dodatku jest cień. Istna bajka!

Dochodzi się do schroniska (którego nota bene też kompletnie nie pamiętam z wcześniejszych wycieczek), a kawałek dalej są Sromowce. Po przejściu przez wioskę, a następnie przez most, skręca się w lewo i niedługo później zaczyna się mój ukochany Przełom Dunajca (ten odcinek od Sromowców pamiętam już znakomicie).

My jednak przed ruszeniem w dalszą drogę, zatrzymałyśmy się w schronisku na ok. dwie godziny. To dopiero była sielanka!

Poza górnym tarasem, jest też dolny, z leżakami. Co więcej, można wziąć leżaki jeszcze niżej, na pole, co my uczyniłyśmy i tam wylegując się, podziwiałyśmy Trzy Korony. Cóż to był za widok!

Cieszyłam się, że tak długo musimy czekać na resztę grupy.

Natomiast Przełom Dunajca jak zwykle wszystkich zachwycił. To naprawdę przepiękna droga i w dodatku tak mało wymagająca fizycznie. Uwielbiam tamtędy chodzić. Jest to jedno z moich ulubionych miejsc w Polsce.

Nie wiem czy to te widoki, czy może jeszcze coś innego, ale szło mi się znakomicie i cały ten weekend w ogóle mnie nie zmęczył.

Co więcej, nogi dalej były jak nowe. Ani jednego pęcherza ani innego uszczerbku, co w moim przypadku jest raczej rzadkie.

Być może cała zasługa należy się moim butom biegowym, w których chodzi mi się znakomicie. Gdybym mogła, nigdy nie zakładałabym nic innego na wędrówki. Szkoda, że w niektóre miejsca nie są najbezpieczniejszą opcją.

Gorc i Turbacz (Gorce) – 3-4 sierpień 2024.

W pierwszy weekend sierpnia udaliśmy się z Kasprem w Gorce, a naszym głównym celem było zdobycie Turbacza.

Zaplanowałam dość długie podejście na szczyt, ale jako że nocowaliśmy w Schronisku PTTK na Turbaczu, to ogólnie miała to być łatwa i przyjemna wycieczka.

Cieszyłam się też niezmiernie, że udało nam się zarezerwować 2-osobowy pokój, gdyż z ich dostępnością nie jest zbyt różowo.

Tak więc, mieliśmy częściowo opłaconą rezerwację, załatwioną opiekę do dziecka i psów, zakodowane w głowach, że czeka nas górska wycieczka i coś tak prozaicznego jak niezbyt pomyślna prognoza pogody nie było w stanie odwieść nas od wyjazdu.

A aplikacja pokazywała deszcz w oba dni.

No cóż, Gorce to nie Tatry, burz miało nie być, więc co tam jakiś drobny deszczyk. Wyruszyliśmy.

Z samego rana dojechaliśmy autobusem do Szczawy, pod pijalnię. Zadzwoniliśmy do Zojki i chwilę później wyruszyliśmy na szlak.

Było to dokładnie to samo miejsce, spod którego w kwietniu wyruszyliśmy na Mogielicę, tyle tylko, że tym razem poszliśmy w drugą stronę.

Idąc czarnym, a później niebieskim szlakiem, dość szybko zdobyliśmy Gorc i wiedzieliśmy wtedy, że większość podejść już za nami. Jako, że zajęło nam to niewiele ponad 2 godziny, to czas mieliśmy naprawdę niezły.

Do szczytu szło się bardzo przyjemnie. Padało, ale deszcz był na tyle delikatny, że nie bardzo nam to przeszkadzało. Szkoda było jedynie widoków, które przesłaniała mgła.

Sytuacja uległa pogorszeniu właśnie w okolicach szczytu. Na wieżę widokową w ogóle nie wyszliśmy, bo nie było sensu. Nie zobaczylibyśmy kompletnie nic, a wiatr wywiałby nas na wszystkie strony. Samym szczytem też się nie nacieszyliśmy, gdyż musieliśmy stać pod wieżą, z której i tak na nas kapało.

No nic, zjedliśmy kabanosy i wafelki, pogapiliśmy się na mapę, ja przebrałam kompletnie mokrą koszulkę i ruszyliśmy dalej.

Szło się naprawdę dobrze, chociaż stopniowo mokliśmy coraz bardziej, w butach mieliśmy bajora, a widoków dalej nie było.

Trasa była jednak naprawdę łatwa i przyjemna, a temperatura dość wysoka, tak że nie było nam zimno. Wyjątek stanowiły rozległe polany, przez które co jakiś czas trzeba było przejść. Wtedy robiło się chłodno.

No nic, byliśmy pogodzeni z brakiem widoków i relaksacyjnych odpoczynków na polanach. Tak to czasem w górach bywa i trzeba czerpać z tego co się ma. A i tak było pięknie, bo mgły też potrafią nadać krajobrazom cudnego uroku.

Problemy zaczęły się na ostatnich 3 – 4 kilometrach. Wtedy nagle poczułam, że woda deszczowa dotarła do moich majtek, czyli byłam kompletnie przemoczona, podobnie jak i mój nieprzemakalny plecak. I Kaspra plecak też, a w nim były wszystkie ciuchy na zmianę.

Tak więc końcówka szlaku zaczęła nam się dłużyć, palce mieliśmy skostniałe i nawet nie miałam siły wyciągać aparatu. A szkoda, bo pod sam koniec musieliśmy się usunąć z drogi stadu kóz i baranów, które przeszło tuż obok nas i było po prostu cudne!

Kozy to wbrew pozorom rzadki widok w górach i żałuję, że nie dałam rady zrobić kilku zdjęć, no ale cóż, palce miałam chwilowo nieczynne.

Ostatecznie, po ok. 5.5 godzinach dotarliśmy pod schronisko, co uszczęśliwiło nas niezmiernie!

Mgła była taka, że zobaczyliśmy je dopiero na kilka minut przed dotarciem do celu.

Obawiałam się, że będziemy musieli czekać do 16:00, czyli prawie dwie godziny, ale okazało się, że możemy dostać nasz pokój wcześniej. Rewelacja!

Gorący prysznic, przebranie się w czyste, aczkolwiek mokrawe ciuchy, obfity obiadek i już byliśmy jak nowi. Później zrobiliśmy sobie drzemkę (coś niespotykanego w naszym przypadku, zwłaszcza odkąd Zojka jest na świecie), a pod wieczór nastąpiła nagła poprawa pogody i przed naszymi oczami ukazały się tak piękne widoki, że aż nie mogliśmy uwierzyć.

Mgły się przesuwały, słońce chowało się i wychodziło, w pewnym momencie zaczęły tworzyć się dwie tęcze, z czego jedna wyglądała jak kolorowy słup z nieba. No coś niesamowitego!

Mieliśmy szalenie miły wieczór. Uwielbiam nocować w schroniskach i muszę to robić częściej! No i jak się okazuje, deszczowa pogoda w górach też może nieść ze sobą coś fajnego. I jedzenie smakuje wtedy lepiej, i atmosfera w schronisku wydaje się przyjaźniejsza, i przebłyski słońca zdają się bardziej spektakularne. Było naprawdę super!

A rano okazało się, że padać już chyba nie będzie, słońce świeci w najlepsze i można ruszać dalej, do Rabki.

Zjedliśmy śniadanie (skusiłam się na polecane naleśniki z jagodami i faktycznie były bardzo dobre) i dosłownie po kilku minutach zdobyliśmy szczyt Turbacz (poprzedniego dnia odpuściliśmy szczyt, chociaż początkowo zakładaliśmy, że na niego podejdziemy).

O ile schronisko pamiętałam z wizyty sprzed jakichś 20 lat, to szczytu nie. Nie kojarzę też, żebym kiedyś schodziła do Rabki, więc możliwe, że czerwonym szlakiem z Turbacza do Rabki szłam pierwszy raz.

Ten odcinek jest częścią GSB, więc być może za jakiś czas będę miała okazję zrobić go ponownie, w drugą stronę.

W każdym razie, trasa była krótka, tylko ok. 15 km, pogoda dopisywała, widoki były piękne. Znów szłam w adidasach, więc nogi były w znakomitym stanie, a buty szybko wyschły.

W pewnym momencie się zagapiliśmy i zeszliśmy ze szlaku (w sumie dało to ok. jednego dodatkowego kilometra), ale szczerze mówiąc nie żałuję, bo był to bardzo ładny odcinek.

Trawa w niektórych miejscach była położona od deszczu, a krople wody wciąż z niej zwisały, co tworzyło przepiękne zjawisko. Ogólnie Gorce są przepiękne i zawsze miałam sentyment do tych gór. Jest w nich coś szczególnego.

Na tym odcinku do Rabki są jeszcze dwa schroniska, więc jest gdzie się zatrzymać. Niestety jest też sporo więcej osób, ale w porównaniu do Tatr to i tak pikuś.

Po dojściu do Rabki zaszliśmy na przystanek autobusowy, wygodnie usytuowany tuż obok Żabki i niedługo później wróciliśmy do Krakowa. To była bardzo udana wycieczka.

Chleb, Veľký Kriváň, Malý Kriváň (Mała Fatra) – 9-10 sierpień 2024.

Nie sądziłam, że to możliwe, ale w sierpniu załapałam się na coroczny wyjazd w góry z firmą, w której już nie pracuję. Na szczęście w dalszym ciągu pracują tam wszyscy członkowie mojej górskiej grupy, w tym Asia, jedna z organizatorek tego wyjazdu.

Jako że w ostatniej chwili wykruszyła się część osób i nie udało się zapełnić wolnych miejsc, w drodze wyjątku jedno z nich, dzięki wstawiennictwie Asi, mogłam zapełnić ja.

Byłam z tego powodu mega szczęśliwa, gdyż to właśnie podczas takiego wyjazdu w 2023 r. rozpoczął się mój powrót na górskie szlaki i wtedy też poznałam ludzi z mojej górskiej grupy. Wiedziałam też, że na pewno będzie to świetny wyjazd i oczywiście nie pomyliłam się.

Fajne było też to, że tym razem wycieczka jechała za granicę, do Słowacji i miałam okazję odwiedzić pasmo górskie kompletnie mi wcześniej nieznane, czyli Małą Fatrę.

Wyruszyliśmy już w czwartek popołudniu i pod wieczór byliśmy na miejscu, czyli pod pensjonatem Penzión Slnečný dvor. Stamtąd wyruszyliśmy z samego rano, przez chwilę idąc wzdłuż drogi, żeby następnie wejść na czerwony szlak.

Przy rozwidleniu z żółtym szlakiem, część grupy poszła dalej czerwonym, na szczyty z łańcuchami: Malý i Veľký Rozsutec. Natomiast pozostali, w tym ja, zeszli na szlak żółty, niby ten łatwiejszy.

Dość długo się wahałam, którą trasę wybrać, ale ostatecznie zwyciężył jednak rozsądek. Nie czułam się dobrze przygotowana na bardziej wymagającą trasę, w tym na łańcuchy i uznałam, że nie ma sensu ryzykować.

Oczywiście nie wiedziałam jeszcze wtedy jak bardzo wykańczający okaże się szlak żółty.

A szlak żółty to był po prostu jakiś koszmar!

Zaczął się bardzo niewinnie, żeby później przez długie kilometry prowadzić wąziutką, ubłoconą do granic możliwości ścieżynką tuż nad urwiskiem.

Było tak ślisko, że trzeba było uważać na każdy krok, a w niektórych miejscach musieliśmy sobie podawać ręce, żeby nie pospadać w przepaść. Tragiczna trasa, naprawdę!

W pewnym momencie stanęliśmy na zboczu, które prowadziło tak stromo w dół, że ja już naprawdę miałam dość. Nie wiem jak udało mi się z niego zejść i to bez szwanku.

Na szczęście, na dole był już koniec. Żółty szlak na nowo złączył się z czerwonym i od tej pory prowadził szczytami, cały czas przez odsłonięty, suchy teren.

Widoki były niesamowite! Coś pięknego!

Na rozwidleniu w pobliżu podejścia na Chleb miałam dłuższą przerwę, gdyż czekałam na kogoś, kto będzie chętny zdobyć szczyt. Ostatecznie wyszłam na niego z koleżanką Anią, a później wróciłyśmy w to samo miejsce i podążyłyśmy kolejną wąziutką ścieżką prowadzącą zboczem (znów żółty szlak), aż do schroniska, czyli Chaty pod Chlebom.

Co do szczytu, to Chleb (1 646 m n.p.m.) jest łatwą górką do zdobycia, a widoki rozciągają się z niego zacne.

Chata pod Chlebom jest natomiast bardzo nowoczesna i pięknie usytuowana.

Drugi dzień zaczęliśmy od zdobycia dwóch szczytów. Najpierw weszliśmy na Veľký Kriváň (1 709 m n.p.m.), a później na Malý Kriváň (1 671 m n.p.m.). Oba szczyty były łatwe do zdobycia, a trasa pomiędzy nimi piękna i bardzo widokowa.

Przez prawie cały dzień szliśmy czerwonym szlakiem. Wyjątek stanowił pierwszy fragment, spod Chaty pod Chlebom, kiedy to wyruszyliśmy szlakiem zielonym.

I później, na krótki odcinek, część grupy, w tym ja, znów wybrała pozornie łatwiejszą wersję, czyli nieszczęsny szlak żółty i wpakowała się w kolejną przeprawę przez wąską, błotnistą ścieżkę nad przepaścią.

Ostatnie kilometry też były mordercze, bo skoro wyszliśmy tak wysoko, to musieliśmy przecież zejść. Trasa była bardzo stroma, a podłoże mocno zdradliwe. W niektórych miejscach ześlizgnięcie się ze szlaku groziło natychmiastową śmiercią.

Także Mała Fatra to nie przelewki. Góry są przepiękne, jest dużo zachwycającej ekspozycji, ale bywa też bardzo niebezpiecznie, o czym warto pamiętać.

Te dwa dni w Małej Fatrze, to jak na razie najtrudniejsze trasy, jakie kiedykolwiek przebyłam w górach. Oczywiście nie jestem żadnym wyczynowcem, ale jednak.

Niemniej była to cudowna wycieczka i na pewno będę chciała jeszcze kiedyś odwiedzić te rejony.

Przehyba (Beskid Sądecki) – 23-24 listopad 2024.

Pod koniec listopada wybrałam się na ostatni w 2024 r. weekend w górach, wraz z moją górską grupą. Było nas w sumie 9 osób i był to świetny wyjazd.

Trasa, którą wybraliśmy nie była zbyt ambitna. Jak wiadomo, Przehyba jest łatwym szczytem do zdobycia. Byłam tam tak wiele razy, że nawet nie jestem w stanie zliczyć. Pogoda o tej porze roku jest jednak dość nieprzewidywalna, więc nie chodziło nam o wyczyny, a bardziej o integrację.

Zostawiliśmy samochody w Szczawnicy i ruszyliśmy żółtym szlakiem do Bacówki pod Bereśnikiem. Na miejscu byliśmy bardzo szybko, gdyż nie jest to duży dystans do przejścia.

W środku wszystko wyglądało tak jak pamiętałam z mojej poprzedniej wizyty, gdy byłam w liceum, czyli jakieś 20 lat temu.

Jako że mieliśmy spore opóźnienie (ze Szczawnicy wyruszyliśmy jakoś przed 12, czyli 2 godziny później niż zamierzaliśmy), to nie mogliśmy tam jednak zabawić zbyt długo i już wkrótce znów byliśmy w drodze.

Najpierw jeszcze chwilę szliśmy żółtym, a następnie odbiliśmy na czarny szlak, którym zeszliśmy sporo w dół. Ten odcinek był też dość stromy i trzeba było uważać, jako że było ślisko. Śniegu nie było bardzo dużo, ale ścieżka była wąska i nad przepaścią.

Po dojściu do niebieskiego szlaku warunki się poprawiły, chociaż jeden odcinek też był dość niebezpieczny ze względu na śnieg i przepaść. Chyba jeszcze większą trudność sprawił mi jednak fragment szlaku, na którym znajdowały się powalone drzewa i gałęzie. Było tego naprawdę sporo i trzeba było się trochę nagimnastykować, żeby ominąć przeszkody.

Na szczęście większość niebieskiego szlaku stanowiła dość szeroka ścieżka, a w niektórych momentach droga i tam szło się już naprawdę dobrze.

Pod koniec trochę wkurzyły mnie znaki, gdyż w pewnym momencie zauważyłam znak mówiący, że do schroniska jest jeszcze 30 minut. Po jakichś 20 minutach zobaczyłam schronisko, ale tak daleko na horyzoncie, że wiedziałam, że zbyt prędko tam nie dojdę. Kolejny znak mówił, że jeszcze 1.5 km. Niby nie dużo, ale trzeba było zejść w dół, a później znów do góry i to w nieco głębszym śniegu, więc jeszcze chwilę to trwało.

Ostatecznie byłam w schronisku na Przehybie po 16-tej, czyli niedługo przed tym jak nastała noc. Duża część naszej grupy doszła jakąś godzinę później, już w całkowitych ciemnościach.

Podsumowując, w śniegu ta trasa nie była aż tak łatwa, ale jeśli chodzi o krajobrazy to była po prostu cudna.

Drzewa były całe białe, co tworzyło bajkowe widoki. Na początku mieliśmy słońce, a pod koniec piękną aurę zachodzącego słońca, więc naprawdę nacieszyliśmy oczy. No i ta cisza!

Pierwszy raz nocowałam w Schronisku na Przehybie i byłam miło zaskoczona standardem pokoju. Jak się jednak okazało, nie we wszystkich pokojach było podobnie i część naszej grupy bardzo zmarzła w nocy.

Ze spaniem też nie było zbyt kolorowo, gdyż w schronisku nocowała bardzo duża i imprezowa grupa, która urzędowała do późnej nocy i później znowu, od samego rana.

Na uznanie zasługuje jednak jedzenie, które w schronisku było rewelacyjne. Chyba najlepsze jakie kiedykolwiek jadłam w górach. Nie było też drogie, a porcje były ogromne. Jajecznica, którą zamówiłam na śniadanie, starczyłaby na 3 osoby (właściwie to jedliśmy ją w trójkę, bo ja nie byłam w stanie sama z nią walczyć). Przepyszna była też polewka przehybska i naleśniki z serem, które podano mi z bitą śmietaną i powidłem. Palce lizać!

Może jest to kwestia tego, że do Schroniska na Przehybie da się łatwo dojechać. Tak czy inaczej, nigdy nie jadłam lepiej w żadnym innym przybytku tego typu.

W niedzielę wyruszyliśmy w drogę powrotną. Najpierw szliśmy tak jak dzień wcześniej, niebieskim szlakiem, a następnie odbiliśmy na zielony i nim zeszliśmy z powrotem do Szczawnicy.

Jeden dłuższy odcinek znów prowadził wąską ścieżką nad przepaścią i był dość niebezpieczny w tym śniegu, ale większość zielonego szlaku prowadziła szeroką, wygodną drogą lub szerszymi ścieżkami. Była to bardzo przyjemna trasa z pięknymi widokami. Świetnie było widać Tatry.

Podsumowanie.

Jak już wspomniałam, w 2024 r. spędziłam w górach 6 weekendów, czyli przebyłam 12 tras. Byłam w dobrze mi znanych Pieninach, Gorcach i Beskidzie Sądeckim, a także w kompletnie mi nieznanych Beskidach (Wyspowy, Makowski, Śląski, Mały) i Małej Fatrze na Słowacji.

Najdłuższa była trasa w Beskidzie Wyspowym. Najbardziej wymagające i miejscami naprawdę niebezpieczne były natomiast obie trasy w Małej Fatrze. Mała Fatra była też zdecydowanie najpiękniejsza. I to tam znajduje się najwyższy szczyt, jaki zdobyłam w 2024 r., czyli Veľký Kriváň (1 709 m n.p.m.). Tam też, pierwszego dnia, pokonałam najwięcej przewyższeń, bo aż 1 420 m. Najprzyjemniejszy i najbardziej relaksacyjny był natomiast weekend Gorce – Pieniny, gdyż obie trasy, które wtedy przebyliśmy były po prostu cudowne pod każdym względem. No i ten Lubań, uwielbiam tą górę! Ze szczytów, na których byłam pierwszy raz, najbardziej podobało mi się natomiast na Malinowskiej Skale.

W sumie przeszłam 198.4 km i pokonałam 10 028 m przewyższeń. Nie jest źle, ale mam nadzieję, że w 2025 r. będzie jeszcze lepiej. Oby jak najwięcej wyjazdów w góry!

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.