Kraków opuściliśmy 23-ego września 2019 roku, udając się w naszą wielką podróż do Azji i Nowej Zelandii. Wróciliśmy 22-ego marca, co daje nam dokładnie 6 miesięcy w podróży.
Pół roku było maksymalnym okresem, jaki zamierzaliśmy przeznaczyć na ten cel i na tyle też, przewidzieliśmy budżet.
Wyszło idealnie, co jest zadziwiające, biorąc pod uwagę chociażby fakt, w jakich okolicznościach wracaliśmy do kraju.
Otóż informacja o zamknięciu Polski dla ruchu lotniczego, spadła na nas jak grom z jasnego nieba i nie dała nam absolutnie żadnego czasu na reakcję. Byliśmy wtedy w małej, laotańskiej wiosce, tuż przy granicy z Tajlandią, a od Bangkoku dzieliły nas jeszcze setki kilometrów.
No nic, do koronawirusa i innych tragedii, z jakimi mieliśmy do czynienia podczas minionych miesięcy jeszcze wrócę, a tymczasem, chciałabym się podzielić mapką przedstawiającą trasę naszej podróży.
Dream Trip – trasa.
Wyruszając w drogę, braliśmy pod uwagę 12 krajów, a ostatecznie odwiedziliśmy 10.
Zrezygnowaliśmy z wizyty w Australii i Wietnamie.
Co do Australii, to uznaliśmy, że mamy za mało czasu na odwiedzenie tego kraju. Planowaliśmy wpaść na chwilę do Sydney i Melbourne, ale doszliśmy do wniosku, że nie ma to sensu i lepiej przyjechać kiedy indziej, gdy będziemy mieć więcej czasu i możliwość przemierzenia całego, lub przynajmniej większości kraju. W między czasie, wybuchły pożary i gdy byliśmy w Nowej Zelandii, sytuacja była tak tragiczna, że wiedzieliśmy już, że i tak nie byłoby mądrze do Australii jechać.
No nic, jest to kraj na razie odłożony na później, ale dzięki temu, mamy czas żeby dokładnie go sobie rozplanować.
O tym, że nie jedziemy do Wietnamu, zdecydowaliśmy podczas wizyty w ambasadzie tego kraju w Vientiane.
Do powrotu do Polski mieliśmy już wtedy mniej niż miesiąc, a na Laos wciąż potrzebowaliśmy ok. dwóch tygodni. Uznaliśmy, że nie ma sensu płacić za wizy do Wietnamu, przedzierać się przez granicę kolejnego skorumpowanego kraju, a później mieć tak mało czasu na jego eksplorację.
Oczywiście nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że ta decyzja oszczędzi nam wielu komplikacji w przyszłości (z powodu koronawirusa, kraj zaczął zamykać się na turystów, a poza tym, byłoby nam trudniej stamtąd wylecieć) i dzięki niej, będziemy mogli w miarę bezproblemowo i na czas wrócić do Polski.
Podsumowując, jak zwykle mieliśmy mnóstwo szczęścia i okazało się, że tracąc, czyli odpuszczając te dwa kraje, tak naprawdę wiele zyskaliśmy.
Teraz jednak, skupmy się na tych dziesięciu krajach, które odwiedziliśmy.
Chronologicznie były to: Korea Południowa, Japonia, Tajwan, Indonezja, Nowa Zelandia, Singapur, Malezja, Tajlandia, Kambodża, Laos i jeszcze raz Tajlandia.
W siedmiu z nich, byłam po raz pierwszy, a Kasper w ośmiu.
Przed wyjazdem, zrobiłam ogólny plan, który widać na poniższej mapie. Był to jedynie zarys i od początku zakładałam, że ulegnie wielu zmianom.
O dziwo, zmieniła się głównie kolejność, co widać na drugiej mapie. Tak naprawdę, odwiedziliśmy większość miejsc, które braliśmy pod uwagę.
Etap I – Daleki Wschód (Korea Południowa, Japonia, Tajwan).
W 2019 roku odwiedziliśmy wszystkie kraje dalekowschodnie poza Koreą Północną.
Przed podróżą byliśmy w Chinach, a także w Hong Kongu i Macau, a później doszły właśnie Korea Południowa, Japonia i Tajwan.
Teraz mamy niezłe porównanie jeśli chodzi o ten krąg kulturowy, który stał się też naszym ulubionym w Azji.
Po odwiedzeniu większości krajów Azji Południowo – Wschodniej, bardzo doceniłam Chiny, które nie wydają mi się już tak męczące, jak kiedyś. Wręcz tęsknię za naszymi podróżami przez Państwo Środka, kiedy to spotykaliśmy mnóstwo przyjaznych i pomocnych ludzi, byliśmy traktowani na równi, albo nawet lepiej niż lokalna ludność, a nasze doznania były w stu procentach autentyczne.
Na Tajwanie czuliśmy się znakomicie i mamy ogromny apetyt na więcej. Mam nadzieję, że nadarzy się kolejna okazja, aby odwiedzić ten kraj.
Dobre wspomnienia mamy również z Korei Południowej, ale absolutnym numerem jeden jest oczywiście Japonia.
Dla Kaspra był to kraj marzeń, ale szybko skradł również i moje serce. Zgodnie umieściliśmy Japonię na szczycie naszych ulubionych państw (razem z Nową Zelandią).
Japończycy to zdecydowanie jedni z najmilszych ludzi, z jakimi kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. Ich uprzejmość znacznie wykracza poza wszelkie oczekiwania.
Kraj jest przepiękny, pełen klimatycznych świątyń, majestatycznych gór, gwarnych miast, pysznego jedzenia i cichych wiosek, które dostarczą nam niezapomnianych wrażeń.
Spędziliśmy tam bardzo aktywny miesiąc, kolekcjonując niezapomniane przygody i wspomnienia. Było super i jestem przekonana, że jeszcze kiedyś tam wrócimy. Na liście miejsc, które chcielibyśmy w Japonii odwiedzić, mamy zresztą teraz znacznie więcej pozycji, niż przed wyjazdem.
Etap II – Indonezja.
W Indonezji też spędziliśmy miesiąc. Tak jak pisałam w poprzednim poście, nasze doświadczenia z tego kraju nie były najlepsze, ale i tak chciałabym tam kiedyś wrócić.
Jest to ogromny kraj i jestem przekonana, że ma wiele do zaoferowania.
My byliśmy tylko na Bali, Gili Trawangan i Rinca, gdzie udaliśmy się w celu zobaczenia smoków z Komodo.
Było warto, gdyż są to jedne z bardziej fascynujących zwierząt i przebywanie w ich naturalnym środowisku było niesamowitym doświadczeniem.
Etap III – Nowa Zelandia.
Nowa Zelandia była moim krajem marzeń od niepamiętnych czasów i bardzo się cieszę, że wreszcie udało mi się tam dotrzeć.
Co więcej, kraj nie tylko spełnił wszelkie moje oczekiwania, ale wręcz je przewyższył.
Cudownie spędziliśmy tam czas i mamy stamtąd cudowne wspomnienia.
Jako że zdecydowaliśmy się przemierzać Nową Zelandię pieszo (szlakiem Te Araroa), mieliśmy niezwykłą szansę obcować z przyrodą, często sam na sam i odkrywać mało turystyczne zakątki.
Jest to idealny kraj dla osób pragnących odpocząć trochę od zgiełku świata, wyciszyć się, skoncentrować na podstawowych czynnościach.
Co więcej, Nową Zelandię zamieszkują przyjaźni i wyluzowani ludzie, z którymi bardzo łatwo było nam nawiązać kontakt. Zaowocowało to m.in. zaproszeniem na obiad bożonarodzeniowy i wizytą na farmie.
Jest to kolejny kraj, do którego koniecznie chcielibyśmy kiedyś wrócić.
Etap IV – Azja Południowo – Wschodnia wodą i lądem.
Z Nowej Zelandii polecieliśmy do Singapuru (przez Australię) i były to nasze ostatnie loty aż do powrotu do domu.
W 2019 roku, a zwłaszcza od początku naszej podróży, lataliśmy bardzo dużo i byliśmy tym strasznie zmęczeni. Dlatego też, w którymś momencie pojawił się pomysł, żeby po powrocie do Azji, poruszać się już tylko transportem lądowym, ewentualnie wodnym. Całkowicie wyeliminowaliśmy loty samolotem i chociaż poruszanie się po Azji Południowo – Wschodniej jest bardzo męczące, a czasami może doprowadzać do szału lub bezsilnej irytacji, to nie żałujemy.
W przeciągu dwóch i pół miesiąca, przebyliśmy ok. 6 000 kilometrów i stworzyliśmy taki oto kwiatuszek na mapie:
Kolejno, odwiedziliśmy: Singapur – Melaka – Kuala Lumpur – George Town (Penang) – Langkawi – Phuket – Khao Sok – Thung Wua Laen (Chumphon) – Bangkok – Siem Reap – Phnom Penh – Vientiane – Vang Vieng – Luang Prabang – Huay Xai – Chiang Rai – Bangkok.
Trasa nie była ustalona z góry i na bieżąco pojawiały się kolejne punkty, a inne były eliminowane. Pełen spontan, który zaowocował wieloma komplikacjami, ale przede wszystkim, przygodami.
Singapur.
Pamiętam jak udawaliśmy się do Singapuru i cieszyłam się na powrót do Azji. Czułam się, jakbym wracała do domu. Wiedziałam, że oprócz Singapuru, pojedziemy też do Malezji i Tajlandii, dwóch kolejnych krajów, które odwiedziłam już wcześniej i byłam naprawdę podekscytowana tymi powrotami.
Fajnie jest wracać w znane i lubiane miejsca, odkrywać je na nowo i poznawać kolejne zakątki, a także obserwować ewentualne zmiany.
W Singapurze byliśmy tylko dwa dni, ale bawiliśmy się znakomicie. Było znacznie lepiej niż podczas naszej pierwszej wizyty i będę tam chciała jechać ponownie.
Malezja.
W Malezji też było cudownie i kraj ten utrzymuje się na szczycie naszych ulubionych krajów regionu.
Największą frajdę mieliśmy w północnej części, na wyspie Penang, a później na Langkawi.
Tajlandia.
W Tajlandii przeżywaliśmy wzloty i upadki, ale dalej bardzo lubię ten kraj, a zwłaszcza jego kuchnię.
Tym razem miałam okazję zwiedzić znacznie więcej, niż podczas pierwszej wizyty i mam teraz lepsze pojęcie, o miejscach które warto odwiedzać i tych, których lepiej unikać.
Bardzo podobało mi się nad Zatoką Tajlandzką, a także w Chiang Rai, gdzie udaliśmy się podczas drugiego pobytu w Tajlandii (po przyjeździe z Laosu).
Jeszcze bardziej zakochałam się też w Bangkoku, który pozostaje moim ulubionym miastem Azji Południowo – Wschodniej i przy każdej kolejnej wizycie, fascynuje mnie bardziej.
Co więcej, w Tajlandii dołączyli do nas nasi znajomi z Chin, Paul i Logan.
Co ciekawe, z Loganem spotkałam się w Tajlandii również rok wcześniej, najpierw w Bangkoku, a później w Hua Hin.
Paul natomiast, przyłączał się do nas już po raz drugi podczas tej podróży. Wcześniej towarzyszył nam przez dwa tygodnie w Japonii.
W Tajlandii mieliśmy spędzić razem tylko kilka dni, na Phuket, ale z powodu koronawirusa, chłopaki nie wrócili do Chin i ostatecznie jeździli z nami przez ponad dwa tygodnie!
Kambodża.
Wcześniej myślałam, że Tajlandia jest krajem unikatowym w regionie, zwłaszcza pod względem architektury i kuchni.
Po przekroczeniu granicy z Kambodżą, a później również z Laosem, okazało się, że kraje te są bardzo do Tajlandii podobne. Znacznie biedniejsze, ale nie sposób nie zauważyć podobieństw, które natychmiast rzucają się w oczy.
Świątynie budowane są w tym samym stylu, a jedzenie ma wiele wspólnych elementów. Nie ukrywam, że byłam tym faktem dość zaskoczona.
Niestety, zarówno Kambodża jak i Laos, borykają się z wieloma problemami, które blokują rozwój tych krajów.
Nie jestem specjalistką, ale zdaje się, że rządy tych krajów są bardzo skorumpowane i nie wywiązują się ze swoich obowiązków.
W Kambodży na każdym kroku natykaliśmy się na przeróżne inicjatywy, które mają polepszyć byt obywateli, ale wszystkie są organizowane oddolnie i działają dzięki zaangażowaniu i poświęceniu jednostek. Nawet rozminowywanie kraju odbywa się dzięki agencjom pozarządowym (i szczurom sprowadzanym z Afryki).
W każdym razie, w Kambodży byliśmy krótko, ale była to bardzo udana wizyta.
Skoncentrowaliśmy się na aspektach historycznych i odwiedziliśmy słynny kompleks Angkor Wat, który jest jednym z najpiękniejszych i najbardziej majestatycznych zabytków, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Cudo!
Oprócz tego, odwiedziliśmy miejsca pamięci, gdzie ginęły tysiące ludzi podczas krótkiego, ale tragicznego w skutkach, panowania Czerwonych Khmerów.
Dużo dowiedzieliśmy się też o amerykańskich nalotach i bombardowaniach, których skutki odczuwalne są do dnia dzisiejszego.
Była to bardzo pouczająca wizyta.
Natomiast mieszkańcy Kambodży to przemili i bardzo kulturalni ludzie i mieliśmy prawie same dobre doświadczenia, co nie ukrywam, troszkę nas zaskoczyło.
Laos.
Laos to przepiękny kraj, który wywarł na mnie ogromne wrażenie.
Krajobrazy, które oglądałam w Vang Vieng i Luang Prabang sprawiły, że czułam się, jakbym przeniosła się w przeszłość. Wszystko było takie autentyczne i podstawowe.
Wygląda na to, że czas naprawdę się tam zatrzymał.
Ludzie pracują na poletkach, po ulicach chodzą krowy, przez kraj wiedzie tylko kilka głównych dróg, które są połatane, a czasami brakuje im asfaltu, a w małych miasteczkach, mnisi zbierają dary, przechadzając się boso ulicami o poranku.
Laos dostarcza niezapomnianych wrażeń i bardzo odmiennych od tych, których doświadczymy w sąsiednich krajach.
Niestety, ta odmienność jest wielowymiarowa i ma też swoją ciemną stronę.
Otóż Laos jest też krajem, w którym turyści oszukiwani są na potęgę i muszą płacić dosłownie za wszystko! Nawet przejście przez most potrafi być płatne!
Zazwyczaj są to małe kwoty, ale ich częstotliwość i niesprawiedliwość jest bardzo przykra i męcząca. Osobiście nie potrafię czuć sympatii, ani darzyć szacunkiem ludzi, którzy kłamią w żywe oczy (w dodatku bardzo kiepsko i zazwyczaj od razu widać ich prawdziwe intencje) i traktują kogoś inaczej (gorzej) tylko ze względu na kolor skóry.
Dlatego też, nasze ogólne wrażenie o Laosie nie jest najlepsze. Krajobrazy są piękne, ale spotkało nas tam tak wiele nieprzyjemności, że o powrocie, przynajmniej w najbliższym czasie, raczej nie myślimy.
Poza tym, często byliśmy tam głodni, zwłaszcza w Vientiane.
Wszystkie nasze „naj”.
Podczas podróży, przedrostek „naj” padał z naszych ust wielokrotnie. Zazwyczaj w pozytywnym kontekście, aczkolwiek nie zawsze.
Zacznę od tych negatywnych aspektów, czyli miejsc, gdzie podobało nam się najmniej. Jeśli chodzi o kraje, to były to Indonezja i Laos, aczkolwiek tylko ze względu na to, jak wygląda tam turystyka. Same w sobie, oba te państwa są cudne, zdecydowanie jedne z najpiękniejszych, w jakich byliśmy.
Najbardziej podobało nam się oczywiście w Japonii i Nowej Zelandii i oba te państwa są na samym szczycie listy naszych ulubionych krajów.
Najlepiej zwiedzało nam się chodząc i to właśnie na pieszych szlakach (Kumano Kodo i Te Araroa) czuliśmy się najlepiej. Nic nie daje takiej swobody i możliwości odkrywania kraju, jak trekking.
Musimy o tym pamiętać w przyszłości i częściej decydować się na taką formę podróżowania.
Najpiękniejszy i najbardziej imponujący zabytek jaki widzieliśmy, to zdecydowanie Angkor Wat. Kompletnie zwalił nas z nóg. Nie da się tego opisać, trzeba tam pojechać i zobaczyć na własne oczy.
Jedno z najlepszych wspomnień mamy z małej plaży Thung Wua Laen, niedaleko miasteczka Chumphon w Tajlandii. Spędziliśmy tam kilka leniwych dni, przesiadując na plaży i pałaszując samodzielnie zerwane kokosy.
Inne miejsca, w których czuliśmy się najlepiej, to Singapur, Chiang Rai i Bangkok w Tajlandii, Vang Vieng w Laosie, Yunomine, Hiroszima i Nagano w Japonii, Gili Trawangan w Indonezji, Langkawi w Malezji, Taipei na Tajwanie, czy też Phnom Penh w Kambodży.
Miastem, które zachwyciło nas chyba najbardziej, jest George Town w Malezji. To, co się tam znajduje, jest wręcz nie do ogarnięcia. Pomimo upału, spędziliśmy kilka dni błąkając się wte i wewte, co chwilę odkrywając coś nowego i fascynującego. A to meczet, a to świątynia, a to sztuka uliczna, lub zabytkowe siedlisko ludności napływowej. Niesamowita mieszanka kultur i prawdziwie urzekające miasto.
Najbardziej niebezpiecznie było podczas wspinaczki na Mount Gassan w Japonii. Szalał wtedy tajfun i w ogóle nie powinno nas tam być.
Drugim miejscem był kanion na Bali, który pokonywaliśmy idąc pod prąd w wodzie, która miejscami sięgała szyi i gwałtownie rozbijała się o skały. Nie wiem dlaczego jest to atrakcja turystyczna.
Gdzie już raczej nie wrócimy?
Wiele jest miejsc, które nas podczas tej podróży zachwyciły i chętnie pojechalibyśmy tam ponownie.
Są jednak i takie, które w przyszłości raczej sobie odpuścimy.
Przede wszystkim, Vientiane. Mieliśmy tam aż pięć noclegów i szybko skończyły nam się miejsca warte odwiedzenia. Nie ma tam prawie nic ciekawego. Miasto jest puste, szare, zaniedbane i naprawdę mało atrakcyjne.
Nie ciągnie nas też na południe Tajlandii, a już zwłaszcza na Phuket. Jest to jedno z najgorszych miejsc, w jakich kiedykolwiek byliśmy i ewidentnie przyciągające nieco innych turystów niż my.
Nie wybieramy się również na Bali, a już zwłaszcza do Kuty. Wyspa jest piękna, ale zbyt komercyjna, a ludzie utrzymujący się z turystyki, roszczeniowi, egoistyczni i nieprzyjemni.
Ludzie.
Kraje i miejsca to jednak nie wszystko i tak naprawdę, podczas podróży najbardziej liczą się ludzie, których spotykamy na swojej drodze.
Od początku zakładałam, że podczas tych kilku miesięcy, chciałabym spotkać się z jak największą liczbą znajomych porozsiewanych po całym świecie.
W dużej mierze się to udało.
Pierwszą i niestety ostatnią osobą z danego kraju, z którą się zobaczyliśmy, była Annie z Tajwanu. Poznałam ją kilka lat temu, podczas festiwalu, na który przyjechała do mojego rodzinnego miasta. Nie utrzymywałyśmy kontaktu, ale jak tylko dowiedziała się, że przylatuję na Tajwan, od razu do mnie napisała. Zaowocowało to bardzo miłym spotkaniem i kto wie, może kiedyś zobaczymy się ponownie.
Na Tajwanie spotkaliśmy się również z dwójką nauczycieli, których poznaliśmy podczas pracy w szkole w Jinhua. Teraz mieszkają w okolicach Taipei i spędziliśmy razem cały dzień eksplorując miasto.
W Singapurze, zupełnie przypadkowo, spotkaliśmy się z Koei, jedną z moich najlepszych przyjaciółek z Chongqing.
Byliśmy tam tylko dwa dni, więc był to niesamowity zbieg okoliczności, że ona przyleciała w tym samym terminie. W końcu żadne z nas tego nie planowało!
W Siem Reap spotkaliśmy kolejne dwie osoby zapoznane w Chongqing, Sydney i Tyler’a, którzy zaledwie kilka tygodni wcześniej opuścili Chiny i zakotwiczyli właśnie w Kambodży.
Oprócz tego, spotkaliśmy się ze wspomnianymi wcześniej Paulem (dwa razy) i Loganem.
Jak widać, większość osób, z którymi udało nam się zobaczyć, to nasi znajomi z Chin.
Oprócz tego, poznawaliśmy też nowe osoby, podróżując. Najwięcej okazji mieliśmy ku temu w Nowej Zelandii.
Wspominałam już, że święta spędziliśmy z rodziną Kiwi, zapoznaną dzięki chłopakowi, którego złapaliśmy na stopa.
Innym razem, również podróżując na stopa, poznaliśmy parę młodych Belgów i spędziliśmy z nimi dwa dni, plażując i zajadając własnoręcznie wygrzebane z piasku tua tua.
Na szlaku Te Araroa, zapoznaliśmy natomiast Australijkę, z którą wielokrotnie się spotykaliśmy i z którą zjedliśmy kolację wigilijną.
W Laosie natomiast, bardzo nieprzyjemna przygoda połączyła nas z pewnym przemiłym Japończykiem o imieniu Fumiya.
Spełniamy marzenia.
Długoterminowa podróż była moim wielkim marzeniem od lat i wreszcie udało mi się je zrealizować. Przy okazji, spełniłam marzenie o odwiedzeniu Nowej Zelandii, a Kasper o odwiedzeniu Japonii.
Po raz pierwszy, lecąc na Bali, przekroczyliśmy równik i znaleźliśmy się na południowej półkuli.
Oprócz tego, udało nam się odhaczyć kilka punktów z naszej Bucket List.
Nasze zaręczyny.
Podróż ta była wyjątkowa również dlatego, że podczas jej trwania, Kasper i ja się zaręczyliśmy.
Stało się to w miejscu o egzotycznej nazwie – Whananaki, w Nowej Zelandii.
Znajduje się tam przepiękna, dość surowa i przede wszystkim, pusta plaża, a w nocy na niebie pojawiają się miliony gwiazd. Zaręczyliśmy się właśnie spoglądając na to cudne, rozgwieżdżone niebo i chowając się w śpiworach, gdyż było naprawdę zimno.
Natomiast następnego dnia, dojechaliśmy do miasta Whangarei i zupełnie przypadkowo, zarezerwowaliśmy trzy noclegi w Grand Hotel, który jak się wkrótce okazało, w latach 50. gościł królową Elżbietę i całą jej świtę! Fajne miejsce na świętowanie zaręczyn, nieprawdaż?
Zbiór katastrof wszelkich.
Niestety nie wszystko ułożyło się po naszej myśli i podczas tych minionych sześciu miesięcy, musieliśmy radzić sobie z problemami (katastrofami), których absolutnie nie byliśmy w stanie przewidzieć.
Zaczęło się już na samym początku, to znaczy w pierwszych dniach podróży i w pierwszym odwiedzonym kraju – Korei Południowej.
Mianowicie, na Jeju dopadł nas tajfun Mitag, który bardzo skutecznie pokrzyżował nam plany dotyczące eksploracji wyspy.
Co gorsza, ten sam tajfun spotkaliśmy kilka dni później, już w Japonii. Udał się akurat dokładnie w to samo miejsce, które mieliśmy zaplanowane na początek naszej wizyty w Kraju Kwitnącej Wiśni. I to właśnie wtedy doszło do naszej niebezpiecznej wizyty na Mount Gassan, o której wspomniałam powyżej.
Niedługo później, Japonię nawiedził kolejny tajfun, Hagibis. Niestety okazał się dużo groźniejszy, niż jego poprzednik. Podobno był to najgorszy tajfun od dziesięcioleci.
My byliśmy wtedy w Hiroszimie, a następnie w Okayamie. I tak mieliśmy szczęście, gdyż było to wystarczająco daleko od epicentrum. Doświadczyliśmy bardzo silnych wiatrów, opóźnień pociągów i lekkiej dezorientacji, ale na szczęście na tym się skończyło.
Kolejną katastrofą były pożary w Australii, których na szczęście nie musieliśmy doświadczać na własnej skórze, ale które po części uniemożliwiły nam wizytę w tym kraju.
Poniżej, zobaczycie zdjęcie zrobione w Nowej Zelandii, w dniu kiedy nad kraj przywiało chmury dymu z Australii. Wszystko wokół stało się pomarańczowe i odnosiliśmy wrażenie, że ktoś przerobił nam świat na sepię.
Było to przedziwne uczucie.
Ostatnią katastrofą, z którą musieliśmy się zmagać, była i wciąż jest pandemia koronawirusa.
Byliśmy w Malezji, gdy sytuacja w Azji zaczęła się robić bardzo poważna. Pamiętam, jak będąc na Langkawi, dowiadywaliśmy się o nowych przypadkach w Singapurze, z którego dopiero co przyjechaliśmy, w Malezji, w której byliśmy i Tajlandii, do której wybieraliśmy się w następnej kolejności.
Oczywiście patrząc na to z perspektywy czasu, wiem już, że wtedy sytuacja i tak była w miarę pod kontrolą i najgorsze miało dopiero nadejść.
Druga fala strachu nadeszła gdy byliśmy w Laosie, gdyż wtedy wirus zaczął na dobre szaleć po Europie. Co gorsza, sytuacja zaczęła wtedy rozwijać się bardzo szybko i tak jak napisałam powyżej, mieliśmy pewne utrudnienia z powrotem do domu.
Po długich przemyśleniach, ostatecznie zdecydowaliśmy się skorzystać z akcji #LOTdoDomu i wróciliśmy do kraju specjalnym czarterem. Obecnie odbywamy obowiązkową 14 – dniową kwarantannę (i stąd ten mocno przydługi tekst).
Taka oto ironia losu. Marzy człowiek o wielkiej podróży od dziecka, a później, jak wreszcie udaje mu się to marzenie zrealizować, to przychodzą tajfuny, pożary i pandemia powodująca najgorszy światowy kryzys od dziesięcioleci.
No nic, i tak mieliśmy sporo szczęścia w nieszczęściu, gdyż udało nam się zrealizować 6 – miesięczny plan i zobaczyć prawie wszystko, co leżało w naszym kręgu zainteresowania.
Co więcej, kolejność, w jakiej udaliśmy się do poszczególnych krajów okazała się zbawienna. Na przykład, gdybyśmy zaplanowali Japonię na koniec podróży, a nie na początek, to nie bylibyśmy w stanie w ogóle do niej pojechać.
Jeszcze raz powtarzam, mnóstwo szczęścia w nieszczęściu i naprawdę niezapomniane przeżycia.
Co zrobilibyśmy inaczej?
Udając się w tą podróż, wiedzieliśmy, że w najbliższym czasie nie będziemy w stanie czegoś takiego powtórzyć, więc staraliśmy się uwzględnić w naszym itinerary, wszystkie te miejsca, na których zależało nam najbardziej.
Gdybyśmy jednak mieli kiedyś okazję ponownie wyjechać na kilka miesięcy, to skoncentrowalibyśmy się na jednym regionie, tak aby pozostać w jednej strefie klimatycznej.
Z powodu Japonii i Nowej Zelandii, mieliśmy ze sobą sporo rzeczy, z których w ogóle nie korzystaliśmy w pozostałych krajach. Bardzo ciążyły w plecaku.
Ogólnie, zabrałam ze sobą zbyt dużo rzeczy, a zwłaszcza ciuchów, które w dodatku dokupywałam po drodze (czasami nie mogłam się oprzeć).
Miałam bardzo mały plecak (zaledwie 40 litrów), ale to i tak było za dużo.
Druga sprawa, to te wszystkie loty, które musieliśmy odbyć i które są bardzo nieprzyjemne, a w dodatku szkodliwe dla środowiska.
W przyszłości chciałabym więcej podróżować lądem, tak jak to zrobiliśmy po dotarciu do Singapuru.
Tęsknota za domem.
Nie ukrywam, że podczas tych sześciu miesięcy, dużo myśleliśmy o Krakowie i naszym powrocie do kraju.
Myślę, ze jest to normalne, ale w naszym przypadku było dodatkowo spotęgowane faktem, że poza domem byliśmy nie tylko podczas tej podróży, ale od blisko pięciu lat!
Azja jest super i w Chinach było nam dobrze, ale ile można wytrzymać bez sztuki, teatrów, filharmonii, kin studyjnych, normalnych barów, wędliny, różnych rodzajów sera dostępnych od ręki oraz rodziny i przyjaciół. Ja osobiście odczuwałam też brak moich ciuchów, gdyż nawet do Chin nie mogłam ich przecież zabrać zbyt wiele.
Tak więc, podróże są super, ale powroty do domu jeszcze lepsze!
Podsumowanie.
Mamy zatem za sobą blisko pięć lat w Azji i przede wszystkim, tę 6 – miesięczną podróż, która była cudownym i niepowtarzalnym doświadczeniem.
Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy się czymś zachwycaliśmy, co niekiedy doprowadzało mnie do łez (ta bliskość z naturą w Nowej Zelandii i nieziemskie widoki), ile mamy cudownych wspomnień i niesamowitych przygód.
Było super, naprawdę!
Teraz chcemy na nowo ułożyć sobie życie w Polsce, ale ja już powoli planuję kolejne podróże.
P.S. To chyba najdłuższy post, jaki kiedykolwiek napisałam na tym blogu. W Wordzie wyszło 15 stron, więc jeśli doczytaliście do końca, to szacun.