Wybierając się do Cameron Highlands, spodziewałam się zobaczyć pola herbaty.

I tyle! Nawet przez myśl mi nie przeszło, że czeka tam na mnie coś więcej. Jakież było moje zaskoczenie, gdy po całodniowej wycieczce, okazało się, że mam za sobą jeden z najfajniejszych i najciekawszych dni w życiu!

Cameron Highlands to zdecydowanie obowiązkowy punkt, podczas pobytu w Malezji. Jest tam tak wiele do zobaczenia i tak wiele do przeżycia, że ominięcie tego miejsca, byłoby naprawdę ogromną stratą.

Tanah Rata.

Z Kuala Lumpur, jedziemy do Tanah Rata wyjątkowo wygodnym autobusem. Temperatura jest idealna, a siedzenia wyposażone w bardzo praktyczne podpory pod nogi. Jest to zdecydowanie najbardziej komfortowy autobus, jakim kiedykolwiek jechałam.

Po wyjechaniu ze stolicy, przez wiele, wiele kilometrów, ciągną się pola palm. Są po obu stronach drogi i zdają się nie mieć końca. Krajobraz zmienia się dopiero, gdy wjeżdżamy w tereny górskie i zaczynamy krętą wspinaczkę.

Po dojechaniu do Tanah Rata, okazuje się, że jesteśmy w małym, szarym miasteczku, które samo w sobie, nie ma nic szczególnego do zaoferowania. Mnie się jednak podoba. Wyczuwam pozytywną atmosferę, ludzie są mili i jeśli będę miała kiedyś okazję, to chętnie tam wrócę.

Na głównej ulicy, którą poruszamy się najczęściej, stoją koło siebie sklepy, restauracje i przeróżne noclegownie. Hotelik, w którym się zatrzymujemy jest skromny, ale prowadzony przez bardzo miłą i przyjazną kobietę. Natomiast na posiłki chodzimy głównie do jednej z indyjskich restauracji, gdyż serwowane tam jedzenie, jest po prostu znakomite.

Agencja Hill Top.

Gdzieś pomiędzy naszym hotelikiem, a indyjską restauracją, znajduje się mała budka, w której całymi dniami przesiaduje pewien młody, ekspresyjny i najwyraźniej dość pozytywnie nastawiony do życia młodzieniec. To on namówił Kaspra na skorzystanie z usług jego agencji i wykupienie całodniowej wycieczki z przewodnikiem. Teraz z kolei, do zrobienia tego samego, namawiam was ja.

Zbiórka jest następnego dnia, z samego rana. Na miejscu spotykamy dwóch Malezyjczyków, a wkrótce przychodzi przewodnik i zabiera nas do swojego samochodu. Jest to pokaźnych rozmiarów pojazd z napędem na cztery koła, a na masce przyczepione są potężne rogi (jakiegoś bawoła jak mniemam).

Jedziemy odebrać jeszcze dwie dziewczyny (jedna z Singapuru, a druga to Polka) i już w pełnym komplecie, ruszamy ku naszej przygodzie.

Trekking w dżungli.

Pierwszym punktem programu jest 2-3 godzinny trekking przez dżunglę. Zanim to jednak nastąpi, na dość sporą wysokość wyjeżdżamy samochodem. Droga jest bardzo wyboista, więc rzuca nami na wszystkie strony. Natomiast na koniec, nasz przewodnik serwuje nam dodatkową i zupełnie zbędną atrakcję, jaką jest wykręcanie naszej maszyny nad przepaścią.

Na szczęście udaje nam się to przeżyć i już po chwili idziemy ścieżką. Po ok. kilkunastu minutach zatrzymujemy się i wtedy okazuje się, że nasz trekking tak naprawdę jeszcze się nie zaczął. Jak się dowiadujemy, jeszcze dwa lata wcześniej, podjeżdżało się do tego miejsca, ale teraz jest to niemożliwe. Na wzgórzach powstają farmy, które kawałek po kawałku ingerują w dżunglę i powoli ją pożerają. Idąc, będziemy widzieli na ziemi rury odprowadzające wodę.

Joe, nasz przewodnik, ma na ten temat wyrobione zdanie i nie ukrywa swojej frustracji. Gdy pytam, czy rząd nie stara się chronić dżungli, odpowiada, że z ochrony nie ma pieniędzy. Pieniądze są od farmerów i dlatego rząd pozwala im na wycinkę i zabudowywanie wszystkiego farmami.

Kiedyś żyło tu dużo zwierząt, ale teraz te, które pozostały, ukrywają się głęboko w dżungli. Joe spędził całe życie w Cameron Highlands, ale nigdy nie widział tygrysa. Jak mówi, raz słyszał, że jeden osobnik zapuścił się na tereny zamieszkane przez ludzi i niestety został potrącony przez samochód.

Rafflesia.

Ścieżka, którą idziemy jest dość błotnista i śliska. Poza tym, pokonujemy schodki, przechodzimy przez ogromne korzenie drzew, kamienie, bambusowe mostki, strumyki, a nawet jedną większą rzeczkę. Ogólnie mówiąc, trasa nie jest jednak wymagająca. Wystarczy zachować zwykłą ostrożność.

Pomimo tego, dziewczyna z Singapuru jest przerażona. Malezyjczycy też nie radzą sobie najlepiej. Moim zdaniem wpływ na to może mieć fakt, że wszystko filmują i cały czas robią sobie zdjęcia. Joe trochę z nich kpi, mówi, że to mieszczuchy, które siedzą w Kuala Lumpur i wszędzie poruszają się samochodami.

Ale idziemy sobie wszyscy przez ten las i idziemy, aż tu nagle Joe pochyla się i podnosi z ziemi jakieś wielkie liście. Wtedy naszym oczom ukazuje się ogromny, czerwony kwiat.

Dzieje się to tak nagle, że ja przez chwilę jestem w szoku. Szczerze mówiąc, nawet nie spodziewałam się, że zobaczymy rafflesię podczas trekkingu w dżungli. Myślałam, że sam spacer jest przygodą.

Kwiat jest ogromny i piękny. Mamy szczęście, gdyż trafiliśmy na moment, gdy możemy go zobaczyć w pełnej okazałości. Właściwie to mamy szczęście, że w ogóle go zobaczyliśmy, gdyż każdy kwiat żyje jedynie tydzień. Joe pokazuje nam małe, czarne pączki, które rosną w okolicy. Zanim rozkwitną, minie 8 miesięcy. Na szczęście, w okolicy jest dużo pączków, na różnym etapie rozwoju, więc będą rozkwitać o różnych porach.

Aby się tak stało, musi jednak zostać spełniony pewien warunek. Mianowicie, nie mogą ich zniszczyć turyści. Joe mówi, że absolutnie nie można dotykać ani pączków, ani dojrzałych kwiatów. Ludzki dotyk je zabija.

Co jednak robi jeden z Malezyjczyków? Na moich oczach dotyka jednego z płatków. Zwracam mu uwagę, więc szybko zabiera rękę, ale być może jest już za późno.

Trudno uwierzyć, że ludzie mogą być tak bezmyślni.

Wracając jednak do samego kwiatu, to podobno mówi się o nim, że bardzo śmierdzi. Tego samego zdania jest Singapurka, ale ja prawie nic nie czuję. Nawet gdy się nachylam, wyczuwam jedynie bardzo słaby zapach, na który prawdopodobnie, normalnie w ogóle nie zwróciłabym uwagi.

Co do wyglądu, to na wewnętrznej stronie ścianki, otaczającej te dziwne czułki, można wypatrzyć białe plamki na fioletowym tle. To bakterie, które przyciągają owady.

Blow pipe.

Do samochodu wracamy tą samą drogą, po czym ruszamy do pobliskiej wioski. Właściwie nie wiem, czy można to nazwać wioską. Jest to skupisko zaledwie kilku, może kilkunastu domów – baraków. Joe mówi, że mieszkają tam ludzie, którzy wyszli z dżungli. Podobno chcieli pobudować sobie domy z bambusów, takie jak mieli w dżungli, ale rząd się nie zgodził. W tych okolicach jest ryzyko osuwisk i rząd uznał, że bambusowe domy byłyby zbyt niebezpieczne. Zamiast tego, postawiono im domy murowane.

Jeden domek z bambusa jednak stoi. Przesiaduje tam pewien pan i pokazuje turystom broń o nazwie blow pipe. Jest to długa rurka, zrobiona z kilku kawałków bambusa. Do środka wkłada się małą strzałkę i otacza bawełną, po czym wystrzeliwuje delikatnym dmuchnięciem.

Blow pipe służy do polowań na zwierzęta. Strzałki nie są smarowane trucizną, aby nie zatruć mięsa, tylko środkiem paraliżującym.

Wszyscy mamy okazję wypróbować, jak strzela się z takiego urządzenia. Mnie wydaje się, że nie będę miała siły tak mocno dmuchnąć, aby strzałka w ogóle opuściła rurkę, ale okazuje się, że jest to banalnie proste. Trafiam zresztą w sam środek celu.

Co ciekawe, podczas całej tej demonstracji, towarzyszą nam dwie małe dziewczynki. Przybiegają, gdy tylko się pojawiamy i od razu przyklejają się do mnie. Dosłownie! Głaszczą mnie po rękach i po ……… brzuchu i nie odstępują na krok. Do nikogo innego nawet nie podchodzą. Wydaje mi się to bardzo dziwne.

Idziemy też na krótki spacer przez wioskę, w której absolutnie nic nie ma. Zdecydowanie nie jest to wioska zbudowana na potrzeby turystów. Są tam tylko domy, wszystkie takie same i drzewa owocowe. Tuż obok siebie rosną duriany, jackfruit’y, papaje i banany. Aż chciałoby się zerwać.

Pola herbaty.

Joe wywozi nas na pola herbaty, po czym wysadza i jedzie kawałek dalej. Mamy sobie trochę pochodzić, a następnie dojść na nogach do samochodu.

Wzgórza porośnięte są zielonymi krzewami, wszystkimi tej samej wysokości. Te, które znajdują się dalej, wyglądają jak miękkie poduszeczki. Lekko kropi deszcz, więc kolory są bardzo intensywne. Jest naprawdę przepięknie.

Żałuję, że nie możemy spędzić tam więcej czasu. Chętnie wybrałabym się na dłuższy spacer.

Wśród krzewów dostrzegamy ludzi, którzy przyszli zbierać listki. Od Joe dowiadujemy się, że są to obcokrajowcy, np. z Nepalu, gdyż Malezyjczycy nie chcą pracować na polach herbaty. Za kilogram listków płaci się zaledwie 25 centów, więc aby dostać jednego ringgit’a, trzeba uzbierać 4 kilo herbaty!

Do zbierania listków, używa się specjalnych nożyc lub maszyny, do obsługi której potrzeba dwóch osób. W ten sposób da się uzbierać do 300 kilogramów herbaty dziennie. Niestety, przed zapłatą, dokonywana jest selekcja i odrzuca się nieodpowiednie listki. Poza tym, przy podziale na dwie osoby, zapłata za te 300 kilo, to naprawdę śmieszne pieniądze.

W czasie deszczu można zarobić trochę więcej, gdyż herbata robi się cięższa.

Z ciekawostek dodam jeszcze, że wszystkie krzewy herbaciane na świecie, to jedna i ta sama roślina. To, że otrzymujemy z niej herbatę zieloną, czerwoną, czy też białą, zależy od procesu przetwarzania i fermentacji, a także tego, które listki zbierzemy. Na przykład w Indiach, aby otrzymać herbatę białą, zbiera się tylko najmłodsze, w ogóle jeszcze nie rozwinięte listki.

Na koniec jedziemy do fabryki herbaty BOH. Joe robi nam małą wycieczkę, podczas której oglądamy maszyny wykorzystywane podczas różnych etapów produkcji herbaty, a także wystawę zdjęć. Dowiadujemy się trochę o powstaniu firmy oraz procesie powstawania herbaty.

Odwiedzamy też sklep, w którym zaopatrujemy się w kilka rodzajów herbaty. Niestety okazuje się, że nawet ta zapakowana w piękną puszkę, jest tak naprawdę w torebkach. Jej smak bynajmniej nie powala.

Mossy Forest.

Następnym przystankiem jest Mossy Forest, a właściwie jego ukryta, tajemnicza część.

Podobno oficjalnie, Mossy Forest jest chwilowo niedostępny dla zwiedzających, ale Joe oznajmia nam, że jego zakazy nie obowiązują. To jest jego las i nikt mu nie będzie mówił, czy może do niego wchodzić, czy też nie.

Dlatego wywozi nas boczną drogą, wysadza pod znakiem z jakimś zakazem (zapewne wstępu), a następnie prowadzi przez dziurę w płocie. Ścieżka jest wyjątkowo wąska, nad przepaścią, pod konarami, a jako że pada, to również zabójczo śliska.

Trochę ciężko nam się poruszać, gdyż nikt z naszej grupy nie należy do drobnych osób, a Joe cały czas mówi, żeby niczego nie dotykać.

Wszędzie rośnie mech. Dosłownie wszędzie! Jest na każdym drzewie i na każdym kamieniu. Jest też na ścieżkach, więc aby faktycznie w ogóle go nie dotykać, trzeba się mocno postarać.

Nasi dwaj Malezyjczycy nic sobie nie robią z zakazów i co chwilę czegoś dotykają i pakują się w różne miejsca, żeby zrobić sobie zdjęcia. Joe mówi, że mają szczęście, że w ogóle się tutaj znaleźli, bo on normalnie nie przywozi tutaj Malezyjczyków. Mówi, że on dobrze wie, jakimi ludźmi są Malezyjczycy.

Miejsce jest naprawdę przepiękne. Ja osobiście nigdy wcześniej nie widziałam czegoś choćby podobnego. To najprawdziwsza, dziewicza dżungla. Joe mówi, że jest najstarsza na świecie i właściwie można poczuć to na własnym ciele. Wystarczy spróbować odbić się od podłoża. Okaże się wtedy, że ugina się pod nami, gdyż nie jest z ziemi, a z wielu, wielu warstw liści i innego materiału organicznego. Jest to naprawdę niesamowite uczucie. Można dosłownie stanąć na dżungli.

Las żyje wokół nas i czujemy to każdym zmysłem. Zewsząd kapie woda, wszystko jest mokre i zielone. Prawie nie widzimy nieba, gdyż od góry zasłaniają je drzewa. Jesteśmy w środku i jest naprawdę cudownie. Jest to jedno z tych wspomnień, które będę ze sobą nosić do końca życia. Naprawdę niezapomniane przeżycie.

Ogarnia mnie jednak smutek, gdy pomyślę, że przyszłość miejsc takich jak to, zależy od ludzi bezdusznych, często myślących tylko o pieniądzach lub kompletnie bezmyślnych, jak nasi dwaj towarzysze.

Joe mówi, że ta część lasu, do której normalnie wprowadza się turystów, wygląda już zupełnie inaczej. Turyści wszystkiego dotykają i wszystko zadeptują, niszcząc las, który powstawał przez tak wiele lat. A rząd na to pozwala.

Truskawki.

Cameron Highlands to region, który słynie również z truskawek. Wszędzie są farmy i bilbordy zapraszające na takie atrakcje, jak samodzielne zbieranie truskawek!

Ja od początku miałam postanowienie, że żadnych truskawek zbierać nie będę i że w ogóle nie jadę na żadną farmę. Dlatego też, ucieszyłam się bardzo, że wycieczka, którą wybraliśmy, nie miała czegoś takiego w planie.

Niestety później okazało się, że dziewczyny miały inny opis wycieczki, i ostatecznie na farmie truskawek jednak wylądowaliśmy.

Były tam szklarnie i truskawki na takiej wysokości, żeby łatwo było zbierać na stojąco. Był też sklep z różnymi deserami z truskawek. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na truskawkowy sok i chociaż był dobry, to na pewno nie różnił się w smaku od innych truskawek, jakie w życiu jedliśmy.

Na pewno nie jest to miejsce warte odwiedzenia, chyba że ktoś naprawdę nie ma co robić.

Joe – nasz przewodnik.

Tak oto wyglądała nasza wycieczka. Emocji nam nie brakowało, a miejsca, które odwiedziliśmy, nie miały sobie równych.

Tak naprawdę, na największe brawa zasługuje jednak nasz przewodnik. To on sprawił, że ten dzień był tak niesamowitą przygodą.

Joe, chociaż na pierwszy rzut oka, wygląda jak morderca, w rzeczywistości jest osobą wrażliwą, pełną miłości do miejsca, z którego pochodzi. Sposób w jaki mówi o dżungli, o tych wszystkich roślinach i zwierzętach, ukazuje kawałek jego serca. Życzyłabym Malezji, aby to od ludzi takich jak on, zależała przyszłość Cameron Highlands.

Poza tym, Joe jest osobą bardzo charyzmatyczną. Spodobało mi się to, że nie boi się wygłaszać swoich opinii, otwarcie krytykuje Malezyjczyków za brak poszanowania przyrody i ma swobodne podejście do co poniektórych przepisów. Ewidentnie żyje według swoich własnych wartości i na swój własny sposób.

Może czasami uwidacznia się to w dość oryginalny sposób, ale koleś ma charakter. Bez dwóch zdań!

A na koniec opowiem jeszcze szybko, jak Joe radzi sobie z korkami na drodze. Mianowicie:

Korek? Joe nie stoi w korku. Joe nie czeka. Joe jedzie poboczem i przeciwnym pasem ruchu. My, pasażerowie otwieramy szeroko buzie i przecieramy oczy z niedowierzania, ale już po chwili znów jesteśmy na prostej, pustej drodze. Joe w mgnieniu oka wyminął kilkadziesiąt, może nawet kilkaset samochodów. A żaden z nich nawet nie zatrąbił. Może Joe jest z tego znany?

Inni dobrzy ludzie.

Następnego dnia czeka nas długa podróż do Taman Negara, więc wstajemy wcześnie rano i idziemy na śniadanie. Z daleka widzimy, że nasza indyjska restauracja jest jeszcze zamknięta, więc tym razem idziemy do przybytku muzułmańskiego.

Siedzimy sobie przy stoliku, a obok spożywa posiłek kilku starszych panów. Jeden się uśmiecha i zagaduje, pytając skąd jesteśmy i czy są jacyś Hindusi w Polsce. Bardzo się cieszy, gdy odpowiadamy, że tak.

Chwilę później wszyscy zostajemy wytrąceni z naszych czynności, przez hałas dobiegający z ulicy. Okazuje się, że ktoś jechał motorem i przewrócił się na środku drogi.

Młody chłopak pracujący w restauracji, widząc to, natychmiast rzuca się pędem na ulicę. Błyskawicznie podnosi poszkodowanego i szybko ściąga go z ulicy, a następnie przyprowadza do restauracji. Na szczęście chłopak jest tylko trochę obolały i nic poważnego mu się nie stało.

Ja mam jednak łzy w oczach. Nawet teraz, gdy o tym piszę. A wszystko dlatego, że to wydarzenie uświadomiło mi (po raz kolejny), w jakim kraju ja żyję. Gdyby coś takiego miało miejsce w Chinach, nikt by nie pomógł. Nikt by nie zareagował.

Historii o bezduszności i znieczulicy w Chinach całe Internety. Nie trzeba zresztą daleko szukać, widać to każdego dnia na ulicy.

Kilka dni temu byliśmy świadkami, jak mały chłopczyk wpadł pod motor jadący chodnikiem. Na szczęście motor tak naprawdę tylko go uderzył i nic takiego mu się nie stało, ale kierowca nawet się nie zatrzymał. Spojrzał tylko i odjechał dalej. Chodnikiem! Z papierosem w ustach!

Jakie to smutne, gdy zestawimy te dwie sytuacje. I jakie ogromne różnice występują między poszczególnymi kulturami. Młody chłopak z Cameron Highlands nie stracił nawet sekundy na zastanowienie. Od razu wiedział, że musi pomóc. Podobnie jak wszyscy inni w restauracji, którzy od razu otoczyli opieką poszkodowanego. Naprawdę szkoda, że w Chinach nie można liczyć na współczucie drugiego człowieka.

A tak już zupełnie na zakończenie, dodam jeszcze, że starszy pan, który do nas zagadywał, na koniec zapłacił jeszcze za nasze śniadanie. Próbowaliśmy odmówić, ale absolutnie się nie zgodził. Powiedział, że taki mają zwyczaj.

Informacje praktyczne: do Tanah Rata dojechaliśmy bezpośrednim autobusem z Kuala Lumpur. Udaliśmy się na stację metra Bandar Tasik Selatan, gdzie znajduje się dworzec autobusowy Terminal Bersepadu Selatan. Bilet kosztował 35 RM.

W Tanah Rata zatrzymaliśmy się w R&R Budget Inn. Jest to opcja zdecydowanie budżetowa, ale warta polecenia.

Nasza całodniowa wycieczka w biurem Hill Top kosztowała 98 RM za osobę.

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.