Data wizyty: 03-08.03.2020.
To, że ostatecznie udaliśmy się do Vang Vieng, to kwestia przypadku. Kiedyś zaznaczyłam sobie ten punkt na mapie, jako jeden z tych, o które należałoby będąc w Laosie zahaczyć, ale później uznałam, że może lepiej nie. Czytałam, że to imprezowe miejsce, pełne backpackersów i doszłam do wniosku, że nam podobać się nie będzie.
Do zmiany decyzji nakłonił mnie wspomniany już wcześniej pan z Pakse, który powiedział, że Vang Vieng to piękna, otoczona wzgórzami wioska, której absolutnie nie możemy ominąć. Sam przyznał, że słyszał, że miejsce to zmieniło się, odkąd on był tam ostatnio, ale że nie przekonamy się jak tam jest naprawdę, dopóki sami tam nie pojedziemy.
No cóż, wiedzieliśmy już wtedy, że z planów zwiedzania południowej części kraju nici, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby wykorzystać dodatkowy czas i w drodze do Luang Prabang, zatrzymać się właśnie w Vang Vieng.
Była to znakomita decyzja, gdyż malutka wioska Vang Vieng okazała się najpiękniejszym i najbardziej klimatycznym miejscem, jakie odwiedziliśmy podczas blisko 3-tygodniowej podróży po Laosie.
I chociaż nie mogę powiedzieć, że wszystko było idealnie, gdyż kilka sytuacji wywołało w nas niemałą irytację, to jeśli miałabym komuś polecać jakieś miejsce w Laosie, to byłoby to właśnie Vang Vieng.
Wśród zielonych wzgórz.
Vang Vieng to naprawdę mała wioska, na którą składa się kilka ulic. Pełno tam wszelkiej maści hotelików, restauracji i straganów z ulicznym jedzeniem (które o dziwo, bywa dużo droższe niż w knajpach).
Widać, że miejsce żyje z turystyki, ale ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, za bardzo tego nie odczuliśmy. Ludzi nie było na ulicach zbyt wiele, wszędzie panowała cisza i spokój. Wieczorami dało się słyszeć muzykę z kilku barów, ale nie było to szczególnie uciążliwe.
Wioska jest bardzo malowniczo usytuowana. Przepływa przez nią rzeka, nad którą przerzucono kilka ładnych i bardzo podstawowych mostków, a wszędzie wokół wiją się piękne, zielone wzgórza. Widoki są naprawdę niezapomniane.
To właśnie tam, wreszcie zobaczyłam Laos, jakiego się spodziewałam. Wzgórza, palmy, małe poletka, wolno biegające kury i gęsi, pomarańczowa gleba, krowy chodzące po ulicy i ludzie zajęci pracą w polu.
Miewałam momenty, gdy nie mogłam uwierzyć, że miejsce to jest aż tak piękne i wprost nie mogłam się napatrzeć na otaczające mnie krajobrazy. Cudne miejsce, naprawdę!
Początkowo mieliśmy zarezerwowane tylko trzy noclegi w Vang Vieng, ale bardzo szybko postanowiliśmy przedłużyć pobyt do pięciu. Dało nam to cztery pełne dni na eksplorację wioski i jej okolic i myślę, że wykorzystaliśmy ten czas dobrze i dość aktywnie.
Pha Ngern (Silver Cliff).
Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy sobie wspinaczkę na jedno ze wzgórz, Pha Ngern. Poszliśmy tam na nogach, gdyż było to tylko 4 – 5 km, w dodatku bardzo malowniczą drogą. Widoki były naprawdę piękne i szło się całkiem przyjemnie.
Wcześniej trzeba jednak przejść przez most. Pierwszy na jaki trafiliśmy, okazał się płatny! Tak, w Laosie czasami nawet za przejście za most trzeba zapłacić i to wcale nie mało.
Zszokowało nas to co niemiara, zwłaszcza, że zauważyliśmy, że przez most przejeżdżają skuterami i samochodami lokalsi i większość nawet się nie zatrzymuje.
A od nas pan chce po 4 000 Kip!
Gdy zwracamy mu uwagę, że nikt inny nie płaci, próbuje nam wmówić, że wszyscy już zapłacili rano i teraz tylko wracają. Po chwili z budki wyłania się jakiś białas (chyba Francuz sądząc po akcencie) i mówi nam to samo.
Tak, jasne. Już widzę jak miejscowi płacą codziennie tyle pieniędzy (za rowery, skutery i samochody są o wiele wyższe ceny) i oczywiście pan bileciarz wszystkich dokładnie pamięta.
No nic, po chwili okazuje się, że kawałek dalej jest inny most, darmowy i to nim przedostajemy się na drugą stronę rzeki.
Gdy dochodzimy pod wzgórze, na które za chwilę mamy się wspiąć, okazuje się, że nie będzie to najłatwiejsze zadanie.
Z początku w ogóle wydaje mi się, że ta góra nie wygląda, jakby można było na nią wejść, gdyż zbocze jest bardzo strome.
Wzgórze ma 250 m wysokości, a ścieżka prowadząca na szczyt jest długa na zaledwie 650 m! Widząc te liczby, łatwo sobie wyobrazić, jak jest stromo!
Na tabliczce przed wejściem są zresztą ostrzeżenia dla starszych osób i tych o wadzę większej niż 80 kg (???).
No nic, po uiszczeniu opłaty w wysokości 10 000 Kip od osoby, ruszamy w drogę.
Ścieżka to w większości duże kamienie, po których idzie się trochę jak po schodach, tylko dużo trudniej i cały czas trzeba bardzo uważać. Na szczęście w wielu miejscach są zamontowane metalowe pręty, które służą za linę i bardzo to pomaga. Przepaści nie ma zbyt wielkich, gdyż wzgórze jest gęsto porośnięte wszelaką roślinnością, ale w razie upadku, można by się mocno poobijać.
Jest bardzo stromo, co przy panującym upale, daje się naprawdę mocno we znaki i dlatego, wdrapanie się na szczyt zajmuje nam dłuższą chwilę (zwłaszcza, że mniej więcej w połowie drogi, robimy sobie długi przystanek w małej altance, z której rozpościera się piękny widok).
Pod koniec ścieżka robi się zresztą jeszcze bardziej niebezpieczna, gdyż trzeba iść po ogromnych i bardzo ostrych skałach, które po prostu sobie leżą, a nie są jedną, wielką całością. W niektórych miejscach, przez szpary między kamieniami, widać ogromne szczeliny, co jest dość przerażającym widokiem.
Gdy wreszcie docieramy na szczyt, wszelkie trudy wspinaczki zostają nam jednak wynagrodzone. Widok rozpościerający się z Pha Ngern jest wręcz oszałamiający!
Poza tym, nie ma tam prawie nikogo (przez pewien czas jesteśmy zupełnie sami) i panuje cudowna cisza.
Spędzamy tam sporo czasu, gdyż będąc w takim miejscu, naprawdę nie chce się wracać z powrotem do ludzi, do wioski. Jest zbyt błogo i zbyt cudnie, co w podróżach przez Azję, nie jest wcale tak częstym zjawiskiem, jak mogłoby się wydawać.
Gdyby nie to, że skończyła nam się woda, siedzielibyśmy tam pewnie do późna.
Po zejściu z góry, próbujemy kupić picie w kilku małych sklepikach prowadzonych przez miejscowych, ale każdy rzuca nam mocno zawyżoną cenę. I jak tu wspierać lokalsów, zamiast chodzić do dużych supermarketów, skoro każdy próbuje nas oszukać?
Gdy docieramy z powrotem do wioski, idziemy prosto do odwiedzonej dzień wcześniej restauracji, w której serwują obłędne koktajle z mięty i limonek i wypijamy po dwa. Tak byliśmy spragnieni po tej wspinaczce.
Tham Chang Cave.
Drugiego dnia udaliśmy się na spacer do jaskini Tham Chang. Tam też można dojść na nogach i jest to zaledwie ok. 2 km.
Gdy dochodzimy na miejsce, najpierw pewna pani wyciąga od nas po 5 000 Kip, mówiąc, że to za jaskinię, ale tak naprawdę jest to opłata za most.
Chwilę później płacimy po 15 000 Kip, co jest faktyczną opłatą za jaskinię.
Turystów nie ma tam prawie wcale, ale do sprzedaży biletów zatrudnione są aż dwie osoby. Następnie, po przejściu przez bramkę, w odległości jakichś 5 metrów, siedzi kolejny pan, który owe bilety sprawdza.
Przed wejściem na most, też siedział pan i zbierał bilety do koszyka.
W sumie, daje to 5 osób zatrudnionych do pracy, którą mogłaby wykonać jedna.
No cóż, Azja rządzi się swoimi własnymi prawami i swoją własną, niezrozumiałą dla nas logiką.
Co do jaskini, to jest bardzo ładna. Znajdują się w niej różne ciekawe formy skalne, a niektóre nawet pięknie się mienią.
Można po niej chodzić swobodnie i do woli podziwiać sklepienia. Na jednym z jej krańców, znajduje się mała altanka wychodząca na zewnątrz, z której rozpościera się widok na okolicę.
Co do historii tego miejsca, to z naszej mapy wyczytałam, że w XIX wieku, lokalna ludność ukrywała się w jaskini przed chińskim najeźdźcą. Wejście do jaskini znajduje się bardzo wysoko (teraz prowadzą do niego strome schody), a kiedyś było dodatkowo zasłonięte gęstą roślinnością.
Na dole jest mały basenik, w którym można pływać. Woda wygląda na krystalicznie czystą i myślę, że naprawdę taka jest, gdyż wypływa ze skał. My nie mieliśmy ze sobą strojów, więc musieliśmy sobie odpuścić tą rozrywkę, ale za to napatrzyliśmy się na lokalne dzieciaki skaczące do baseniku ze skał.
Kaeng Nyui Waterfall.
Trzeciego dnia wypożyczyliśmy rowery (25 000 Kip za jeden, za cały dzień, czyli do 19-tej) i pojechaliśmy nad wodospad Kaeng Nyui.
Odległość to zaledwie ok. 6 km, ale przejażdżka zajęła nam sporo czasu. Jadąc do wodospadu w ogóle tego nie zauważyliśmy, ale droga jest trochę pod górkę, a poza tym, szybko kończy się asfalt i trzeba się telepać po kamieniach. Jest to bardzo męczące i nieprzyjemne.
W dodatku, gdy mijają nas skutery i samochody, z drogi unoszą się tumany piachu.
Powrót jest znacznie fajniejszy, gdyż prawie wcale nie trzeba pedałować. Jedzie się łatwiej i przyjemniej.
Niedługo przed dotarciem na miejsce, mija się małą budkę, w której dwie starsze panie sprzedają bilety – 10 000 Kip za osobę.
Dalej, już na terenie wodospadu, nie ma nikogo z obsługi. Wszystko jest opuszczone.
Turystów zresztą też nie ma zbyt wielu. My długo byliśmy nad wodospadem sami, a w sumie widzieliśmy tam zaledwie kilka osób.
Wodospad jest bardzo ładny, chociaż nie nazwałabym go spektakularnym.
Jest to jednak bardzo przyjemne miejsce na odpoczynek i podziwianie tworzących się na płaszczyźnie wody tęcz.
Wracając, zatrzymaliśmy się przy mniejszym wodospadzie, gdzie można potaplać się w naturalnym baseniku.
Blue Lagoon 1.
Ostatniego dnia wybraliśmy się (na rowerach) do Blue Lagoon 1, zdecydowanie najbardziej turystycznego miejsca z tych, które odwiedziliśmy w Vang Vieng. Tam ludzi było już naprawdę sporo.
Zresztą nic dziwnego, basen z czystą i orzeźwiającą wodą przyciąga, gdy temperatura i wilgotność powietrza odbierają chęć do życia.
Poza tym, zadbano o pewne atrakcje. Jest tam bardzo głęboko, więc do wody można skakać z wysokości i to na kilka sposobów. Są też huśtawki, na które wbrew pozorom, nie tak łatwo się wspiąć.
Ogólnie jest to całkiem spoko miejsce, o które na pewno warto zahaczyć podczas wizyty w Vang Vieng. W końcu Laos nie ma dostępu do morza, więc każdy zbiornik wody, w którym można popływać i trochę się ochłodzić, jest na wagę złota.
Świątynia.
Wieczorem zajechaliśmy jeszcze do świątyni w miasteczku, gdzie spotkaliśmy młodych i bardzo przyjaznych mnichów.
Bardzo mi się tam podobało, świątynia jest naprawdę piękna i pełna interesujących figur.
Green Restaurant.
Stołowaliśmy się głównie w Green Restaurant, która znajduje się w pobliżu hoteliku, w którym się zatrzymaliśmy i możemy szczerze polecić tą miejscówkę. Jedzenie było naprawdę pyszne, a z tarasu mieliśmy przepiękny widok na okolicę, a zwłaszcza na zielone wzgórza.
Nanthy Mountain Hotel.
Z naszego pokoju mieliśmy ten sam widok, więc jak łatwo się domyślić, byliśmy zachwyceni.
Co do samego pokoju i łazienki, to standard był raczej podstawowy, ale jak najbardziej wystarczający.
Informacje praktyczne: do Vang Vieng dojechaliśmy z Wientianu, busem za 50 000 Kip. Najpierw, miejskim autobusem nr 8 dojechaliśmy do Northern Bus Station. Tam skierowano nas do busa, który odjeżdża, gdy się napełni. Nie trwało to jednak zbyt długo, chociaż byliśmy jednymi z pierwszych pasażerów.
Wcześniej, w informacji turystycznej, mówiono nam, że bus ma kosztować 40 000 Kip, ale cena najwyraźniej wzrosła. Widzieliśmy, że Laotańczycy też tyle płacili, nie tylko my, obcokrajowcy.
O ile się nie mylę, podróż trwała ok. 3 godzin (nie patrzyłam na zegarek jak wyjeżdżaliśmy) i nie była zbyt przyjemna. Droga była dość wyboista, momentami brakowało asfaltu. Na szczęście bus był przyzwoity i w miarę czysty.
Oczywiście pomimo tego, że podróż nie była zbyt długa, to i tak zatrzymaliśmy się na dłuższą przerwę.
W Vang Vieng bus wysadził nas blisko centrum, więc nie trzeba było daleko iść.
Leave a Reply