Dzieci. 

Dzieci to właściwie jedyny plus pracy w tej szkole. Z początku obawialiśmy się, że będzie nam ciężko pracować z takimi maluchami, ale później okazało się, że wychodzi nam to na dobre. Podstawowym plusem było to, że nie potrzebowaliśmy zbyt wiele czasu na przygotowywanie lekcji. Nauka postępowała bardzo powoli, wszystko trzeba było ciągle powtarzać, a w związku z tym, naszym jedynym zmartwieniem było wymyślanie nowych gier.

Poza tym, takie małe dzieci są tak kochane, że aż trudno to opisać. Niektóre sięgały nam tylko do pasa, a w zimowych ubraniach wyglądały jak małe kulki. Większość była szczerbata, ale zawsze uśmiechnięta od ucha do ucha. Wciąż rysowali dla nas obrazki, mówili nam, że nas kochają, całowali i ciągle chcieli się przytulać. Cute, cute, cute! Zdarzało się, że po lekcji nie mogłam się od nich uwolnić. Przyczepiali mi się do nóg i otaczali ze wszystkich stron tak, że nie mogłam iść. Co ciekawe, zazwyczaj robiła to klasa, która podczas lekcji była najbardziej niegrzeczna.

Jeśli chodzi o zachowanie, to miałam tylko 3 klasy, które były naprawdę grzeczne przez cały czas, kiedy je uczyłam. Jedną z nich dostałam po Kasprze, gdyż szkoła poprosiła żebyśmy się zamienili. W związku z tym, dzieci nie zdążyły się zbytnio do mnie przyzwyczaić i to może być powód, dla którego były grzeczne. Trzecia klasa, którą uczyliśmy w ramach English Club była okrojona do ok. 20 dzieci, które były prawie jak aniołki. Wśród nich szczególnie wyróżniał się Mr. Thomas, który był moim ulubieńcem. Był najmądrzejszy i chętnie uczestniczył w lekcjach. Oprócz tego, jedna z drugich klas miała bardzo ostrą wychowawczynię, która trzymała dzieci w ryzach i dzięki temu miałam z nimi spokój. Była to też zdecydowanie najlepsza klasa, z bardzo mądrymi dziećmi. Chłopczyk o imieniu Linden, który ewidentnie chodził na dodatkowe lekcje z angielskiego, był zdecydowanie najlepszy.

Dwie klasy, które uczyłam w drugiej szkole, z początku były bardzo grzeczne, ale później się to zmieniło i z każdym tygodniem, coraz mniej chciało mi się tam chodzić. Nauczycielka obraziła się na mnie po tym, jak powiedziałam jej przez telefon, że jestem w łóżku i nie teleportuję się do szkoły na lekcje, które nagle przestały być odwołane i najwyraźniej postanowiła, że nie będzie już uciszać dzieci. Zamiast tego, spędzała czas na telefonie albo zajmowała się innymi sprawami, a ja musiałam sobie z nimi radzić sama.

Może komuś wyda się, że i tak powinnam ogarniać klasę sama, ale wierzcie mi, nie jest to możliwe. Przynajmniej nie z tak małymi dziećmi, które mnie nie rozumieją. Chińskie nauczycielki mają z nimi problemy, a mogą na nie krzyczeć do woli i nie wiadomo czym im grozić. Wiele z nich stosuje też przemoc fizyczną. Wiele razy widziałam jak szarpią dzieci, popychają, czasami nawet lekko biją. Jeden nauczyciel złapał kiedyś dziewczynkę za szyję i zaczął nią miotać na boki. Później kopnął w biurko, a jednego chłopca uderzył w tył głowy, tak że ten prawie uderzył w ławkę. Masakra!

Ja nie stosuję takich metod, co najwyżej rozstawiam ich po kątach. Gadać mogę sobie ile chcę, a dzieci i tak nic sobie z tego nie robią. Próbowałam też malować na tablicy smutne buźki i jeśli dzieci uzbierały pięć, to nie dostawały piosenki, ale skutkowało to tylko częściowo. Odbieranie im punktów podczas gier też przynosi słabe efekty, bo dzieci są zbyt podekscytowane. Mówiąc krótko, z dyscypliną jest naprawdę ciężko.

W każdej klasie zawsze jest kilkoro grzecznych dzieci, ale większość jest nie do ogarnięcia. Co więcej, zdarzają się dzieci, o których mówi się tutaj ‘special’. Niektóre są naprawdę special i moim zdaniem powinny być w special school. Niektóre zdają się dużo czasu spędzać w swoim wewnętrznym świecie i na przykład krzyczą sobie przez prawie całą lekcję albo leża na podłodze. Kiedyś zapytałam nauczycielkę o jedno z takich dzieci. Wyglądało to mniej więcej tak:

–         What’s the deal with this boy?

–         He is special.

–         Shouldn’t he be in a special school?

–         Noooo, his parents would never agree.

–         Have you talked to them about his behavior?

–         Noooo, we can’t!

Jeśli w klasie jest chociaż jedno takie dziecko, to potrafi to rozwalić całą lekcję.

No cóż, dzieci to dzieci i trudno się spodziewać, że zawsze będą grzecznie siedziały w ławkach i wszystkiego chętnie sie uczyły. Trudno też oczekiwać, że opanują emocje, gdy w coś grają i zbierają punkty. Poza tym, jak już wielokrotnie wspominałam, w Chinach jest ogromny problem z dyscypliną i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to w najbliższym czasie zmienić.

Niewątpliwie są jednak kochane, zwłaszcza te grzeczne i na pewno będę miło je wspominać. Kilkoro dzieci szczególnie utkwiło mi w pamięci i zdaje się, że wyrosną na ludzi. Mam nadzieję, bo w tym kraju jest na takich ogromne zapotrzebowanie.

untitled-1

Asystentki.

Jak już wyżej wspomniałam, prowadzenie lekcji z pierwszą i drugą klasą jest praktycznie niemożliwe bez pomocy chińskiej nauczycielki. Na szczęście ja taką pomoc prawie zawsze miałam. Kasper niby też, ale jemu częściej zdarzało się, że któryś nauczyciel się nie pojawiał.

Mnie na lekcjach towarzyszyły same młodziutkie i nowe dziewczyny. Juno zaczęła pracę dla tej szkoły jakiś tydzień przed nami, a Wang Qin i Song Yan dołączyły kilka tygodni po nas (na zastępstwo). Wydaje mi się, że to z tego powodu były bardziej zaangażowane i pomocne niż nauczyciele, którzy mieli za sobą dłuższy okres pracy dla tej placówki.

W każdym razie, gdyby nie one, nasza praca stałaby się niewykonalna. To one uspokajały dzieci, tłumaczyły to, co niezrozumiałe, pomagały przy grach.

Gdy w grudniu rozchorowało się dwoje nauczycieli i dziewczyny musiały ich zastąpić, tym samym zostawiając nas na pastwę losu, po prostu zaczęliśmy puszczać dzieciom świąteczne filmy. Nie było mowy o prowadzeniu lekcji. Czasami ciężko mi było uciszyć ich na tyle, żeby się z nimi przywitać, więc jakakolwiek nauka absolutnie nie wchodziła w grę.

Crazy English i English Club.

Na koniec chciałabym jeszcze wspomnieć o naszych szczególnych zajęciach, które znacznie różniły się od standardowych lekcji.

English Club mieliśmy w każdy piątek. Ja pierwsze 40 minut, Kasper kolejne. Początkowo chodziliśmy do auli i prowadziliśmy lekcje dla ok. 90 dzieci. Raz je policzyłam i wyszło mi 87. Chciałabym powiedzieć, że to mój rekord, ale niestety tak nie jest, o czym za chwilę.

Nikt nam nie powiedział, jak powinny wyglądać te zajęcia, więc robiliśmy to, co na innych lekcjach. Łatwo nie było.

Na szczęście po kilku tygodniach, szkoła sprowadziła wspomnianego już wcześniej Amerykanina – Reida, który przejął po nas English Club, a my dostaliśmy trzecią klasę, o której pisałam powyżej. Tym razem powiedziano nam, że mamy się skupić raczej na rozrywce, a nie typowej nauce i tak też zrobiliśmy. Lekcje mijały szybko, gdyż ku uciesze wszystkich zebranych, praktycznie jedyne co robiliśmy, to gra w gry.

Crazy English to już zupełnie inna bajka. Otóż w każdy poniedziałek rano, w szkole odbywała się uroczysta ceremonia wciągania flagi na maszt. Miało to miejsce na boisku, w obecności WSZYSTKICH dzieci! Najpierw była oficjalna część, różne osoby coś tam mówiły po chińsku, dzieci paradowały z flagą itp. Później natomiast, do akcji wkraczaliśmy my. Naszym zadaniem było nauczyć te WSZYSTKIE dzieci jednego zwrotu po angielsku, np. 'nice to meet you’. Miało to niby trwać tylko 5 minut, ale i tak było wymagającym zadaniem. Najpierw mówiliśmy z podestu, a później chodziliśmy po całym boisku, od jednej klasy do drugiej. Masakra!

Za pierwszym razem całość poprowadził Kasper, bo ja tego dnia, po zaledwie dwóch, może trzech tygodniach pracy, kompletnie straciłam głos. Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz i szczerze mówiąc trochę mnie to przeraziło. Pierwszego dnia podczas mówienia zanikała mi większość dźwięków, a przez kolejne dwa dni byłam w stanie tylko szeptać. Opuściłam też dwa dni szkoły. Po powrocie, od razu dowiedziałam się, że dostanę mikrofon, o który prosiłam od samego początku, ale cały czas słyszałam, że nie mogą mi go zapewnić. Nagle okazało się, że jednak mogą.

Tydzień później, poprowadziliśmy Crazy English razem. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie to zarazem ostatni raz. Później pogoda zaczęła się pogarszać i już zawsze było albo za mokro albo za zimno.

Podsumowanie.

Semestr, który spędziliśmy w Hangzhou, był dla nas naprawdę ciężki. Nie mieliśmy najlepszych kontaktów z personelem, pracowaliśmy po 24 godziny tygodniowo, dzieci były niegrzeczne, a nasze mieszkanie wołało o pomstę do nieba. W dodatku było naprawdę zimno. Na południu Chin nie ma ogrzewania, więc w zimie jedynym ratunkiem jest klimatyzacja, która nie zawsze pracuje tak jak powinna, a poza tym, znajduje się tylko w sypialniach. W łazience mieliśmy zimniej niż na zewnątrz. W szkole natomiast, musieliśmy chodzić na lekcje w kurtkach. Dzieci też siedziały w kurtkach i marzły, bo z jakiegoś nieznanego nam powodu, okna wciąż były otwarte. Kiedyś weszłam do klasy, w której były otwarte wszystkie okna, drzwi, a w dodatku był włączony wiatrak. Aż chce się krzyczeć: What the f…?

Dlatego też, z ogromną ulgą przyjęliśmy zakończenie semestru, zwłaszcza, że nastąpiło wcześniej niż się spodziewaliśmy (z powodu opadów śniegu na jakieś 2 centymetry). Nie mogliśmy się doczekać powrotu do Suzhou, które teraz jawiło nam się niemal jako raj. Teraz, pisząc ten ostatni już post o szkole w Hangzhou, jestem w swoim nowym biurze, w swojej nowej szkole, w swoim ulubionym chińskim mieście i nie posiadam się ze szczęścia. Jest wspaniale, wszystko cudownie się układa, mamy przepiękne mieszkanie i aż chce nam się chodzić na lekcje. Ale to już temat na inny raz.

dsc_0246-copy dsc_0252-copy dsc_0271-copy

 

Napisane przez

Małgorzata Kluch

Cześć! Tutaj Gosia i Kasper. Blog wysrodkowani.pl jest poświęcony podróżom i życiu w Chinach. Po pięciu latach spędzonych w Azji i eksploracji tamtej części świata, jesteśmy z powrotem w Europie, odkrywając nasz kontynent.