Data wizyty: 30.01-04.02.2020.
Z Langkawi popłynęliśmy promem prosto do Tajlandii, do miejscowości Satun, a stamtąd, już transportem lądowym, udaliśmy się na wyspę Phuket.
Bodajże następnego dnia przylecieli Paul i Logan, nasi znajomi, których poznaliśmy w Chongqing. Mieliśmy spędzić razem kilka dni na wyspie, po czym chłopaki planowali wrócić do Chin. Z powodu koronawirusa tak się nie stało i w rezultacie podróżowaliśmy w czwórkę po Tajlandii przez następne kilkanaście dni. Rozstaliśmy się dopiero w Bangkoku, gdyż my w dalszej kolejności udawaliśmy się do Kambodży, a oni lecieli do Wietnamu.
Byłam bardzo podekscytowana powrotem do Tajlandii (pierwszy raz odwiedziłam ten kraj rok wcześniej) i możliwością zobaczenia i poznania kolejnych miejsc. Nie mogłam się doczekać jedzenia i ogólnej atmosfery, jaka panuje w tym kraju.
Byłam też ciekawa jak w Tajlandii spodoba się Kasprowi (dla niego był to pierwszy raz).
Niestety miejsce, które obraliśmy na pierwszy przystanek w kraju, czyli Phuket, okazało się najgorszym z możliwych. A jeśli nie najgorszym, to na pewno ze ścisłej czołówki.
Oczywiście jestem przekonana, że Phuket ma swoich zwolenników, a tak przynajmniej można sądzić po tłumach, jakie tam przybywają, ale jak dla mnie jest to jedno z tych miejsc, których należy unikać i nigdy nie wracać.
Patong – miejscowość, w której się zatrzymaliśmy, to typowo imprezowa destynacja, gdzie ludzie przyjeżdżają żeby się bawić i wszystko jest dla nich przystosowane. Na każdym kroku są bary i kluby, muzyka dudni w uszach, jest brudno i nieprzyjemnie.
Turyści nie szanują tajskiej kultury, co widać chociażby na Patong Beach, a miejscowi z powodzeniem wyzyskują turystów, na przykład poprzez mafię taksówkarską.
Jak dla mnie Phuket to jedno z najgorszych miejsc, jakie odwiedziłam w Azji Południowo – Wschodniej i jeśli nie będę miała jakiegoś ważnego powodu, to nigdy tam nie wrócę.
Patong Beach.
Patong Beach jest plażą bardzo długą i całkiem ładną wizualnie, ale nam się tam nie podobało. Było bardzo tłoczno, ledwie udało nam się znaleźć kawałek cienia i to w naprawdę kiepskim miejscu, a inni ludzie byli dość „specyficzni”, żeby nie użyć innego słowa. Czuło się atmosferę taniego resortu, w którym goście tylko piją i imprezują.
Kata Noi Beach.
Któregoś dnia postanowiliśmy udać się na plażę nieco oddaloną od Patong, w nadziei na spokojny i przyjemny wypoczynek. Padło na Kata Noi Beach.
Plaża rzeczywiście jest dużo spokojniejsza i w dodatku naprawdę ładna, ale słońce dało nam w kość.
Gdy Paul zaproponował zmianę miejscówki na Freedom Beach, z chęcią przystaliśmy.
Zanim jednak dojechaliśmy na miejsce, mieliśmy okazję na własne oczy zaobserwować jak na Phuket działa mafia taksówkarska.
Mianowicie, ze względu na korzystniejszą cenę, zamówiliśmy sobie taksówkę przez Internet. Był to bodajże Grab.
Gdy kierowca przyjechał w wyznaczone miejsce, okazało się, że nigdzie nie może się zatrzymać. W tym samym miejscu stały samochody z siedzeniami na pace, do których ładowano turystów i wyciągano od nich niebotyczne sumy za przejazdy i ich kierowcy (tudzież naganiacze) nie pozwolili naszemu się zatrzymać!
Jeden z nich ruszył w stronę naszego samochodu z jakimś przedmiotem w ręce i miną zabójcy. Nasz kierowca nawrócił i odjechał w bezpieczniejsze miejsce. Dopiero tam udało nam się wsiąść.
Rozmawialiśmy z naszym taksówkarzem o tej sytuacji i dowiedzieliśmy się, że jest to mafia, z którą nikt nie potrafi sobie poradzić. Jedynie my, turyści, możemy coś zdziałać poprzez zgłoszenie sprawy na policję.
Widać było, że nasz kierowca czuje się kompletnie bezsilny i chciałby, abyśmy rzeczywiście poszli z tym na policję.
Freedom Beach.
Freedom Beach to jedyna plaża na Phuket, która naprawdę nam się podobała i którą z czystym sumieniem mogłabym polecić.
My dotarliśmy tam dość późno, gdy plaża była już fajnie zacieniona, woda cudownie orzeźwiająca, a temperatura powietrza umożliwiała normalne funkcjonowanie.
Nie było tam zbyt dużo osób, a atmosfera była bardzo sprzyjająca. Pełen chill.
Spędziliśmy tam cudowny wieczór.
Plaża znajduje się w małej zatoczce otoczonej lasami i dojście do niej prowadzi przez zarośla. Na końcu ścieżki, która znajduje się znacznie wyżej niż sama plaża, rozpościera się piękny widok, co jeszcze dodaje uroku temu i tak już pięknemu miejscu.
Wycieczka zorganizowana.
Któregoś dnia wybraliśmy się na zorganizowaną wycieczkę, która miała w programie snorkeling i wizytę na i w pobliżu kilku wysp.
Jednym z przystanków miała być słynna Maya Bay, znana z filmu The Beach z Leosiem. Okazało się jednak, że miejscówka jest czasowo zamknięta, ze względu na zniszczenia spowodowane turystyką. Tak przynajmniej nam powiedziano, chociaż nawet z odległości było widać, że przy plaży bujają się zacumowane łódki.
Oczywiście informację tą pozyskaliśmy będąc już na łódce i wpatrując się w wąziutki pasek żółtego piasku daleko na horyzoncie. Dzień wcześniej, w biurze agencji nikt o tym nie wspominał.
No nic, tego typu rozczarowania to normalka w Azji i między innymi dlatego, szczerze nie znoszę wszelkich wycieczek zorganizowanych. Najchętniej w ogóle bym w nich nie uczestniczyła (i regularnie obiecuję sobie, że już nigdy więcej), ale czasami są one jedyną szansą na zobaczenie czegokolwiek poza stałym lądem lub większymi wyspami.
Tak było i w tym przypadku. Nie mam pojęcia jak inaczej dostać się w miejsca, które odwiedziliśmy. Z drugiej jednak strony, te krótkie wizyty na plażach zastawionych łódkami nie do końca, a raczej wcale, mnie nie satysfakcjonują.
Wracając do samej wycieczki i jej przebiegu, to płynęliśmy szybką i niezbyt dużą łódką, która pędziła z tak ogromną prędkością, że co chwilę byliśmy wyrzucani w powietrze, po czym lądowaliśmy na naszych twardych siedziskach. Było to bardzo, ale to bardzo nieprzyjemne.
Jedna kobieta dostała wyjątkowo okropnej choroby morskiej. Nigdy wcześniej nie byłam świadkiem czegoś podobnego.
Z początku po prostu źle się czuła, ale z czasem skoki na falach zaczęły ją męczyć tak bardzo, że płakała, a nawet krzyczała. Dosłownie krzyczała, zresztą ku sporemu zaskoczeniu innych podróżnych. Widać było, że już nie może wytrzymać.
Nie wiem ile dokładnie płynęliśmy, ale wystarczająco długo, żeby doprowadzić ją do granic wytrzymałości.
W drodze powrotnej nie było jej na łódce.
Program wycieczki.
Co do programu, to pierwszy przystanek mieliśmy przy pięknych skałach, gdzie znajduje się równie piękna rafa. Mogliśmy tam zejść do wody na snorkeling.
Było to całkiem przyjemne, aczkolwiek w wodzie pływało zbyt wiele osób. Nie wiem czemu aż tyle łódek musi być dokładnie w tym samym miejscu, w tym samym czasie.
W dalszej kolejności udaliśmy się na lunch, bodajże na wyspie Phi Phi Don i tam mieliśmy też trochę czasu wolnego. Poszliśmy popluskać się w wodzie przy pięknej plaży otoczonej cudnymi skałami. Gdyby nie te wszystkie łódki, byłoby naprawdę bajecznie.
Następny przystanek mieliśmy przy jakichś skałach, na których urzędowały małpy, a przy odpowiedniej zachęcie, skakały do wody.
Później zatrzymaliśmy się w bezpiecznej odległości od Maya Bay, o czym wspominałam powyżej, a na koniec udaliśmy się na jakąś malutką wysepkę, gdzie znów mieliśmy trochę czasu na pływanie, a raczej lawirowanie wśród ostrych skał i innych ludzi.
Tak oto wyglądała nasza wycieczka. Drugi raz bym się nie zdecydowała, aczkolwiek chętnie zatrzymałabym się na dłużej na którejś z wysp Phi Phi. Może kiedyś będzie jeszcze okazja.
Jedzenie.
Na korzyść Phuket przemawia chyba tylko to, że w pobliżu naszego hotelu była fajna, mała knajpka, która serwowała rewelacyjne tajskie jedzenie. Byliśmy tam kilkukrotnie.
Moim absolutnym numerem jeden jeśli chodzi o tajską kuchnię jest green curry i to przyrządzane w tym przybytku było naprawdę znakomite.
Któregoś dnia kupiliśmy też pyszną grillowaną rybę od chłopa na ulicy. Palce lizać!
Mówiąc krótko, w Tajlandii nie trudno o wyśmienite jedzenie i głodni tam nie chodziliśmy.
A Wy byliście na Phuket? Podobało Wam się, czy też zaliczacie wyspę do tych mniej lubianych zakątków Tajlandii? A może byliście w innych miejscach, których nie polecacie?
Leave a Reply