Kawiarnia w Pakse, Laos.

O tym jak Laotańczycy witają obcokrajowców w swoim kraju.

Data wizyty: 25-27.02.2020.

Ta historia swój początek ma jeszcze w Kambodży, dokładnie w Phnom Penh, pewnego dnia ok. czwartej nad ranem.

Tak wcześnie musieliśmy wstać, aby rozpocząć naszą podróż do miejscowości Pakse w Laosie. W agencji, w której kupiliśmy transfer, powiedziano nam, że podróż będzie trwała 12 godzin, więc na miejscu powinniśmy być ok. 4-tej lub 5-tej po południu.

Jest to ważna informacja, którą należy zapamiętać, czytając o dalszym biegu wydarzeń.

Hotel pick – up.

Była mniej więcej 4:15, gdy zeszliśmy do recepcji naszego hotelu i od razu usłyszeliśmy, że nasz transport już czeka. Zdziwiło nas to co niemiara, gdyż zazwyczaj to my na nich czekamy, a nie odwrotnie.

Minęła jednak jeszcze dłuższa chwila, zanim wyruszyliśmy w drogę, gdyż najpierw musieliśmy wybudzić ze snu pana z recepcji, zaczekać aż żółwim tempem odda nam depozyt (Kasper musiał jeszcze pobiec do pokoju po ręczniki, gdyż najwyraźniej są to drogocenne dobra i bez ich okazania, nie ma co liczyć na zwrot dziesięciu dolarów), a następnie, łaskawie otworzy nam drzwi.

No nic, w końcu wyruszyliśmy, tocząc się ciemnymi jeszcze ulicami miasta, na przyczepie na dwóch kółkach, która podskakując na każdej przeszkodzie, bardzo skutecznie przetrzepała nam wszystkie wnętrzności.

W pewnym momencie zatrzymaliśmy się przy brudnej i bardzo niepozornej ulicy i nasz kierowca oznajmił, że właśnie w tym miejscu będziemy czekać na naszego mini vana.

Sam rozłożył sobie hamak, a my na dobre pół godziny utknęliśmy na brudnym chodniku, w towarzystwie szczura i pana, który po ciemku smażył sobie na patelni wątróbki.

Podróż przez Kambodżę.

Transport w końcu się pojawił i ruszyliśmy, co chwilę jednak się zatrzymując. Jak to w Azji, nigdy nie można tak po prostu jechać, najpierw trzeba załatwić milion sprawunków po drodze.

W pewnym momencie okazało się też, że tylne drzwi się nie domykają i przeprowadzono akcję naprawczą. Z bardzo marnym skutkiem.

W ogóle nasz bus nie należał do najprzyjemniejszych. Lata świetności miał już dawno za sobą, w dodatku był brudny, niewygodny i z pewnością niedostosowany do pasażerów naszych rozmiarów (a pytałam w agencji, czy będzie wystarczająco dużo miejsca).

No nic, po jakimś czasie, z mniej więcej godzinnym opóźnieniem, wyruszyliśmy w drogę.

My byliśmy tak zmęczeni, że nawet udało nam się trochę pospać i na szczęście nie pamiętamy z tej trasy zbyt wiele.

Była ok. 11:45, gdy dojechaliśmy do jakiejś zapyziałej wiochy i tam polecono nam wysiąść, razem z naszymi bagażami.

Oczywiście nikt wcześniej nie wspominał, że będziemy się przesiadać. Nie mówiąc już o tym, że po chwili okazało się, że nasz następny transport będzie dopiero o 13:45.

Informację tą przekazała nam pewna nieprzyjemna baba, która nie mogła zdobyć się na uśmiech, nie mówiąc już o tym, że na każde pytanie odpowiadała z łaską albo wcale.

Dała nam za to menu swojej restauracji, z odpowiednio zawyżonymi cenami.

Szybko znaleźliśmy sobie inne lokum, gdzie zjedliśmy dość kiepskie niestety hamburgery i spędziliśmy wolny czas, który nam pozostał.

Gdy wróciliśmy do baby, okazało się, że będziemy czekać kolejną godzinę.

Oczywiście nikt nie raczył niczego nam wytłumaczyć i gdybyśmy sami nie zapytali, to pewnie nawet by nas o tym nie poinformowali. Nie usłyszeliśmy też żadnych przeprosin.

Baba krzątała się po restauracji, wydzierała w niebogłosy i co chwilę odkładała kolejne banknoty do skrzyneczki, która już prawie pękała w szwach.

Tak właśnie wygląda biznes turystyczny w azjatyckich krajach. Zdzieranie pieniędzy z turystów.

Granica z Laosem.

Gdy wreszcie udało nam się dojechać do granicy, jakiś koleś po kambodżańskiej stronie próbował wyłudzić od nas kasę za pomoc z formalnościami.

Wiedzieliśmy jak ma wyglądać proces i że spokojnie możemy to zrobić sami, więc nie zważając na to, co mówi, na nogach doszliśmy do przejścia granicznego. Jako jedyni z grupy turystów, którzy z nami podróżowali.

Poszło całkiem sprawnie, raczej łatwiej niż się spodziewaliśmy i już niedługo mieliśmy wizy i odpowiednie pieczątki w paszportach.

Dopiero wtedy przyszedł ten koleś z resztą turystów i musieliśmy na nich czekać.

Na szczęście samochód już był na przejściu, więc mogliśmy wsiąść i zaczekać w środku.

Po laotańskiej stronie.

Po jakimś czasie ruszyliśmy, ale nie zajechaliśmy daleko.

W pewnym momencie kierowca zatrzymał się i polecił nam i pewnemu Japończykowi, abyśmy wysiedli.

Oczywiście nie mieliśmy wcześniej pojęcia, że nasza trójka jedzie gdzie indziej niż reszta turystów i że będzie konieczna kolejna przesiadka.

Było już późne popołudnie, a my wylądowaliśmy na pustej drodze, w pobliżu jakiegoś domostwa. W zasięgu wzroku nie było praktycznie nic.

Zapytaliśmy kierowcę, czy przyjedzie kolejny samochód, a on odpowiedział twierdząco, ale nie potrafił ukryć miny, która mówiła zupełnie co innego.

Tak naprawdę już wtedy wiedziałam, że żaden samochód nie przyjedzie, ale na tym etapie starałam się jeszcze nie dopuszczać takich myśli.

Razem z naszym nowym towarzyszem podróży – Fumiyą, staliśmy więc bezradnie na poboczu i wypatrywaliśmy samochodu. Przy domostwie kręcili się jacyś ludzie, ale kompletnie nie zwracali na nas uwagi.

A my staliśmy, staliśmy, staliśmy. W końcu zrobiło się ciemno.

Byliśmy mega wkurzeni i w pewnym momencie uznaliśmy, że zadzwonimy na policję.

Oczywiście to mnie przyszło rozmawiać z funkcjonariuszem i muszę przyznać, że była to jedna z najbardziej niedorzecznych rozmów w moim życiu.

Przedstawiłam sytuację, policjant wyraził nawet jakieś tam współczucie, ale konkluzja była taka, że niestety nic nie mogą zrobić.

Na koniec dodał, żebym zadzwoniła, jeśli będę czegoś potrzebować. Ja na to, że właśnie dzwonię, bo czegoś potrzebuję ………

Nocleg.

Jakoś udało nam się w końcu dogadać z jednym z kręcących się w pobliżu domostwa ludzi i podwiózł nas do znajdującego się w pobliżu hotelu. Nie było to daleko, ale z miejsca, w którym wcześniej staliśmy, nie widzieliśmy tej miejscówki. Nigdy też nie domyślilibyśmy się, że na takim pustkowiu może być hotel i to o bardzo przyzwoitym standardzie.

Żeby obniżyć koszt tego niespodziewanego noclegu, wzięliśmy tylko jeden pokój na naszą trójkę.

Umówiliśmy się też z tym kolesiem, że przyjedzie po nas rano i zabierze nas z powrotem w to samo miejsce, gdyż twierdził, że następnego dnia ma w końcu przyjechać jakiś samochód.

Przed pójściem spać poszliśmy jeszcze na krótki spacer do małego sklepiku, gdzie na nasz widok wszystkie ceny poszły w górę.

Natomiast wracając, mieliśmy wyjątkowo nieprzyjemną interakcję z jakimiś bogatymi Laotańczykami. Mianowicie, zatrzymała się przy nas potężna fura i kierowca, który podróżował z kobietą, zaproponował, że gdzieś nas tam zawiezie (już nie pamiętam gdzie), po czym rzucił kwotę z kosmosu i widać było, że świetnie się z tego powodu bawi.

Nie wiem po co mu to było. Było widać, że pieniędzy z pewnością mu nie brakuje, ale z jakiegoś powodu czuł potrzebę, żeby tak się zachować.

Transport.

Koleś, który zawiózł nas do hotelu, faktycznie pojawił się o poranku i zabrał nas z powrotem na pobocze, na którym poprzedniego popołudnia spędziliśmy tyle czasu.

Co więcej, niedługo faktycznie pojawił się transport do Pakse i wreszcie dane nam było opuścić to zadupie. Co prawda kierowca nie uznał naszych biletów i musieliśmy mu zapłacić za przejazd, ale najważniejsze było to, że wreszcie ruszaliśmy w dalszą drogę.

Nie zapłaciliśmy natomiast kolesiowi od podwózki do hotelu i z powrotem, chociaż nie tak się umawialiśmy. Teraz mam nawet z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia, ale wtedy byliśmy już naprawdę wkurzeni całą tą sytuacją.

Zresztą żądał od nas sporej sumy, na którą co prawda się zgodziliśmy, ale nie wiedząc, że hotel jest dosłownie rzut beretem od miejsca, w którym wtedy staliśmy. Przejechanie dwóch, może trzech kilometrów na pewno nie było tyle warte.

Dalsza droga do Pakse.

Chłopaki jechali z tyłu na pace, a ja na przednim siedzeniu, koło kierowcy.

Przejażdżka była dość długa i mało urozmaicona. Krajobraz był cały czas taki sam, czyli wąska i kiepska droga z pustymi polami lub drzewami po bokach, a od czasu do czasu jakaś wioska.

Gdy dojechaliśmy do Pakse, a raczej w okolice miasta, czekała na nas kolejna niespodzianka.

Mianowicie, okazało się, że przystanek jest na jakimś placu daleko od centrum i musimy wziąć kolejny transport (dodatkowo płatny), aby udać się do zarezerwowanego wcześniej przybytku.

Na tym etapie mieliśmy już naprawdę dosyć tego wszystkiego. Te niedopowiedzenia i zmiany transportu były tak niedorzeczne, że odechciewało nam się Laosu i jakichkolwiek interakcji z tymi ludźmi. Byliśmy w kraju niecałą dobę, a już spotkało nas tyle nieprzyjemności i w dodatku wciąż nie było widać końca.

Pensjonaty.

Ostatecznie dojechaliśmy jednak do pensjonatu, który zarezerwowaliśmy (po drodze zahaczając o bankomat) i rozstaliśmy się z Fumiyą, który udawał się do Wientianu.

W pensjonacie okazało się, że wybrałam złą datę na bookingu, gdy dzień wcześniej zmieniałam rezerwację i tak naprawdę nie mamy tam noclegu.

Pan z recepcji, przypuszczalnie właściciel, poinformował nas jednak, że znajdzie się dla nas pokój, ale musi doliczyć nam do rachunku kwotę za poprzednią noc.

To już było dla nas za wiele!

Powiedziałam mu co o tym myślę i w ogóle o całym kraju, po czym ostentacyjnie zabraliśmy nasze plecaki i wyszliśmy stamtąd jeszcze bardziej wkurzeni.

Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko zacząć szukać innego noclegu. Niestety warunki zakwaterowania wszędzie były tragiczne!

Zajrzeliśmy do kilku przybytków, w tym do takiego, gdzie biała deska klozetowa była prawie całkowicie pokryta czarnymi plamami, które oprowadzający mnie pan próbował szybko wyczyścić ręką, po czym uznaliśmy, że Pakse to chyba nie jest miejsce dla nas i udaliśmy się na dworzec autobusowy.

Krótki pobyt w Pakse.

Kupiliśmy bilety na nocny autobus do Wientianu, a czas, który nam pozostał spędziliśmy najpierw w jakiejś knajpie, a później w kawiarni, w towarzystwie naszego japońskiego kolegi. Mianowicie, gdy podjęliśmy decyzję o wyjeździe z Pakse, napisaliśmy do niego na Messengerze i niedługo później spotkaliśmy się na dworcu. Naprawdę fajnie było spędzić razem ten czas oczekiwania.

Wcześniej, bodajże jeszcze podczas prób znalezienia noclegu, napotkaliśmy pewnego znakomicie mówiącego po angielsku Laotańczyka. Obdarował nas jakimiś przekąskami i pogadaliśmy sobie dłuższą chwilę.

Pamiętam, że mówił, że teraz jak wyjechaliśmy z Kambodży i jesteśmy w Laosie, to będzie fajnie, bo ludzie w Laosie są lepsi. Mówił też, że Wientian jest nowoczesnym miastem, o standardzie europejskim.

Wtedy nie mieliśmy pojęcia jak będzie wyglądał nasz pobyt w Laosie, ale teraz z perspektywy czasu, mogę stwierdzić, że nic co mówił ten pan się nie sprawdziło.

Oczywiście nie byliśmy w Laosie na tyle długo, żeby formować stanowcze i jednoznaczne opinie o całym kraju i narodzie, ale nawał nieprzyjemnych sytuacji, jakich doświadczyliśmy podczas blisko 3 – tygodniowego pobytu, pozostawił w nas niesmak i raczej minimalną chęć powrotu.

Z Kambodży mamy natomiast naprawdę dobre wspomnienia i żadnych negatywnych emocji jeśli chodzi o interakcje z jej mieszkańcami.

Nocny autobus do Wientianu.

Nocnych autobusów do Wientianu było kilka i my nie jechaliśmy tym samym co Fumiya.

W środku były dość nowoczesne, dwuosobowe leżanki, w dodatku raczej schludne, a przynajmniej na takie wyglądały. Nie było zbyt dużo miejsca, ale już sam fakt, że można było leżeć, bardzo pozytywnie wpływał na całą podróż. Wnętrze było oświetlone na niebiesko, więc klimat był lekko kosmiczny.

Z ciekawostek dodam, że jeśli ktoś podróżuje nocnym autobusem w Laosie w pojedynkę, może być zmuszony spać na jednej kozetce z obcą osobą.

Tak właśnie było w przypadku naszego kolegi. Biedny Fumiya.

Wreszcie w Wientianie.

W Wientianie byliśmy nad ranem.

Dworzec był dość daleko od centrum, ale nie chcieliśmy słyszeć o żadnym transporcie. Zamiast tego, część trasy pokonaliśmy na nogach, a część miejskim autobusem.

Jakoś udało nam się dotrzeć do naszego hostelu i na szczęście od tej pory było już tylko lepiej.

Oczywiście podczas całego naszego pobytu w Laosie spotykały nas różne nieprzyjemności, ale jak się później okazało, przynajmniej ten najgorszy okres mieliśmy już za sobą.

Leave a Reply

Your email address will not be published.


*