Już jutro ruszamy w świat, bez biletu powrotnego, bez pojęcia na jak długo i co najważniejsze, bez planu.
Wreszcie, po tylu latach, realizujemy marzenie, które długo w nas dojrzewało, klarowało się i do niedawna, nieustannie przesuwało w przyszłość.
Teraz, nareszcie, nadszedł ten czas!
Ja już lata temu postanowiłam sobie, że najpóźniej w dniu 30-tych urodzin, muszę wyruszyć w podróż dookoła świata.
Jak widać nie wyszło, gdyż 30-te urodziny świętowałam w Chinach, dokładnie w Hangzhou, jedząc świński mózg z hot pota. Co więcej, wcale nie wybieram się w podróż dookoła świata, a po prostu do Azji, a następnie na południe. Globu okrążać na pewno nie będę i szczerze mówiąc, przestało mi na tym zależeć.
Najważniejsze jednak jest to, że jadę, w dodatku na długo i na luzie. Bez terminów, bez obowiązkowych punktów, bez żadnych, większych ograniczeń.
Bez pojęcia na jak długo?
Jak napisałam powyżej, nie mamy biletu powrotnego, ani konkretnej daty ponownego zakotwiczenia w Polsce.
Patrząc na wszystko realistycznie, nie sądzę jednak, aby zajęło nam to więcej niż 4 – 6 miesięcy. Mimo wszystko brakuje nam już stabilizacji i trochę tęskno do normalnego życia.
Bez planu?
Jest kilka miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć, ale nie czujemy w związku z tym żadnej presji. Albo wyjdzie, albo nie. Byleby było fajnie.
Jedyny kraj, który faktycznie mamy zaplanowany to Japonia i jest tak dlatego, że Kasper marzył o nim od dziecka. Miał absolutnie wolną rękę, jeśli chodzi o wybór miejsc, w które pojedziemy i myślę, że wykorzystał to dobrze. Zapowiada się ciekawe doświadczenie, dużo chodzenia i piękne krajobrazy.
Inne kraje?
W tym momencie mamy trzy bilety lotnicze: do Seulu, na wyspę Jeju, a następnie do Tokyo.
Następny będzie prawdopodobnie Tajwan, po czym chcielibyśmy skoczyć do Indonezji i zobaczyć smoki z Komodo, zanim zamkną wyspę dla zwiedzających (co ma się podobno stać wraz z początkiem nowego roku).
Inne kraje, o których myślimy to: Australia, Nowa Zelandia, Wietnam, Laos, Kambodża, Tajlandia, Malezja i ewentualnie Singapur.
Jednak tak jak napisałam powyżej, to tylko ogólny zarys i nie ma absolutnie żadnej presji, żeby jechać właśnie tam. Zobaczymy kto i co pojawi się na naszej drodze, gdzie zapragniemy się udać i czy w ogóle spodoba nam się takie długoterminowe podróżowanie.
Na poniższej mapce, ten właśnie, bardzo ogólny i otwarty na zmiany, zarys.
Ludzie.
Chcielibyśmy spotkać jak najwięcej ludzi na naszej trasie. Mamy w Azji, a także w Australii, mnóstwo znajomych i mamy nadzieję, że uda nam się z dużą ich liczbą spotkać.
Paul, nasz kolega z Chongqing, przylatuje do nas do Japonii i będzie nam towarzyszył przez dwa tygodnie, z czego bardzo się cieszymy.
Planujemy spotkać się też z parą, z którą pracowaliśmy w Jinhua. Sam i Shakera, którzy mieszkają obecnie na Tajwanie, są głównym powodem, dla którego ta wyspa znalazła się w kręgu naszego zainteresowania.
Mamy też zaproszenie na indyjski ślub w New Delhi, ale wyjazd do Indii, przynajmniej jak na razie, stoi pod ogromnym znakiem zapytania.
Oprócz tego, jest kilka innych osób, z którymi być może uda się spotkać, a przynajmniej taką mamy nadzieję.
Co zrobiliśmy do tej pory?
Nasza podróż, tak naprawdę zaczęła się już 1-ego lipca, kiedy to udaliśmy się na ostatnią wycieczkę po Chinach. Jak pisałam w jednym z niedawnych postów, odwiedziliśmy Xinjiang i prowincję Gansu.
Wyjechaliśmy następnego dnia po tym, jak ostatni raz udałam się do pracy. Jak widać, nie zwlekaliśmy ani chwili.
Poniżej pamiątkowe zdjęcie, zrobione w Kaszgarze, pierwszego dnia „na wolności”. Jak łatwo zauważyć, do kadru wciął nam się dzieciak, co patrząc na jego włosy, uważam za niesamowity zbieg okoliczności. Rude dziecko to jakże dobitny dowód na to, jak Xinjiang różni się od reszty kraju.
W każdym razie, był to etap pierwszy, chiński.
Drugim etapem, europejskim, było nasze camino, kiedy to szliśmy przez Portugalię i Hiszpanię.
Teraz, po miesięcznym pobycie w Polsce wypełnionym przygotowaniami, czas na etap trzeci, wieloetapowy i głównie azjatycki (aczkolwiek nie tylko).
Przygotowania do podróży.
Ja po Chinach mam wstręt do załatwiania czegokolwiek, a przed tak długim wyjazdem, trzeba było niestety kilka rzeczy dopiąć.
Szczepionki.
Po pierwsze, wreszcie postanowiliśmy zaszczepić się na różne, występujące w Azji choroby. Padło na: japońskie zapalenie mózgu, wściekliznę, żółtaczkę typu A oraz tężec i błonicę.
Trochę wstyd się przyznać, ale jakoś nie zaprzątaliśmy sobie szczepionkami głowy, aż do naszego niedawnego spotkania z Markusem z Niemiec. To on nas nastraszył, zwłaszcza tą wścieklizną i postanowiliśmy, że dłużej ryzykować nie będziemy. Okazuje się bowiem, że pomimo tego, że ani do Chin, ani do innych azjatyckich krajów, nie ma obowiązkowych szczepień, ryzyko jest całkiem spore.
Oczywiście nie można zakładać, że wszystkie psy w Azji są zaszczepione, nie mówiąc już o ryzyku ewentualnego spotkania z chorą małpą lub nietoperzem.
Gdzieś wyczytałam też, że Chiny są na trzecim miejscu pod względem śmiertelnych przypadków w wyniku japońskiego zapalenia mózgu. Dotyczy to zwłaszcza rejonów wiejskich, a w takich bywaliśmy przecież nie raz.
Do tej pory mieliśmy szczęście, ale dalej ryzykować naprawdę nie ma sensu.
Niestety, trzeba się jednak przygotować, że szczepionki to bardzo drogie przedsięwzięcie. Zadziwiająco drogie!
Warto też zaplanować je z większym wyprzedzeniem. My nie mieliśmy zbyt wiele czasu i właśnie dlatego, 23-ego września idziemy z całym naszym bagażem na dwie ostatnie dawki, po czym udajemy się na dworzec i jedziemy do Budapesztu.
Jak zwykle w naszym przypadku, wszystko na styk.
Z drugiej jednak strony, ułożyło się dość dobrze, gdyż na pierwsze dawki udaliśmy się w poniedziałek, tuż po powrocie z camino i kończymy też w poniedziałek, dokładnie cztery tygodnie później, tuż przed wyjazdem.
Wręcz idealnie!
Konto w banku.
Jestem zbyt leniwa na dogłębny research, więc przeczytałam tylko, co polecają inni blogerzy. Ostatecznie zdecydowałam jednak posłuchać rady pewnego miłego pana z Alior Banku i oboje mamy teraz konto Jakże Osobiste, które oferuje różne korzyści do wyboru. Ja wybrałam oczywiście brak opłat przy korzystaniu z bankomatów za granicą i płatności kartą bez kosztów przewalutowania. Dodatkowo, za 3.50 zł miesięcznie, można wybrać kolejną korzyść, na przykład ubezpieczenie w podróży. Zapowiada się dobrze, ale oczywiście zobaczymy, jak wyjdzie w praktyce.
JR Pass.
Z warszawskiego biura podróży (H.I.S.) zamówiliśmy vouchery, które w Japonii wymienimy na JR Pass’y. Mówiąc krótko, są to bilety na pociągi po całym kraju, również Shinkansen’y, bez dalszych, dodatkowych opłat. Jedyne, co trzeba robić, to rezerwować miejsca z wyprzedzeniem. Jeśli chodzi o ważność takiego biletu, to jest kilka opcji. My wybraliśmy najdłuższą, na 21 dni.
Było to bardzo drogie, ale kupowanie każdego biletu z osobna, razem z miejscem, byłoby jeszcze droższe.
Bilety lotnicze.
Na szczęście dość dobrze już opanowałam moją chińską aplikację, Qunar i to przez nią kupuję niektóre bilety lotnicze.
W przeszłości, starałam się kupować bilety bezpośrednio ze stron linii lotniczych, ale z tymi azjatyckimi jest różnie. Dlatego też, Qunar na razie mi służy.
Gdyby jednak ktoś znał jakiś lepszy i łatwiejszy sposób, to proszę o radę.
Jak wspomniałam, na razie mamy tylko trzy bilety, więc jeszcze sporo przed nami.
A tak na marginesie, to do Seulu lecimy LOT-em, z Budapesztu, za śmieszną wręcz cenę (ok.800 zł). Oczywiście kilka dni po kupnie biletów okazało się, że i z Krakowa byśmy za tyle polecieli (wcześniej cena z Krakowa była kosmiczna), no ale cóż? I tak jesteśmy zadowoleni.
Pakowanie.
Nie jesteśmy jeszcze w pełni spakowani, ale weźmiemy ze sobą bardzo mało rzeczy. Nie bierzemy nawet naszych dużych plecaków, a jedynie takie małe, na 40/50 litrów.
Czego nie zrobiliśmy?
Nie mamy promes do Wietnamu, aczkolwiek nie mamy też pewności, czy w ogóle tam pojedziemy.
Nie mamy w pełni sprawnego laptopa, za sprawą pewnych nieodpowiedzialnych panów z serwisu.
Czego jeszcze nie mamy? Trudno powiedzieć, ale zapewne okaże się w niedalekiej przyszłości. Oby tylko udało się ewentualny problem, w miarę sprawnie rozwiązać.
Super!! Bardzo mi się podoba Wasze podejście i podziwiam, że od razu macie taki luz. To naprawdę ważna sprawa. Ja na początku chciałam zobaczyć wszystko, ale dość szybko się zreflektowałam. Slow travel, bez spiny to najlepsze rozwiązanie. Mam wrażenie, że więcej się wtedy widzi, a na pewno czuje. Szkoda tylko, że znowu nie udało nam się spotkać. Wy jesteście w drodze, a my już tak blisko Polski. Może jak wrócicie? My będziemy pewnie pracować gdzieś na północy Europy – może nas odwiedzicie? Tymczasem bawcie się dobrze w cudnym Tajwanie!! Ścisk, K.
Dzięki wielkie. Slow travel jest super i zgadzam się ze wszystkim co napisałaś. My jednak mamy tylko kilka miesięcy (trudno powiedzieć ile, ale na pewno nie więcej niż pół roku), więc niestety aż tak slow nie będzie. Presji jednak nie mamy żadnej, a za każdym razem jak jesteśmy w jakimś typowo turystycznym miejscu, to żałujemy, więc takie będziemy sobie z pewnością odpuszczać.
Tak właśnie myślałam, że powoli zbliżacie się do Polski, ale ciężko mi było uwierzyć, że kończycie. Pewnie chcecie być w Polsce na święta? Praca na północy Europy? Fajnie, a jeśli nie uda się spotkać w Polsce, to z chęcią Was odwiedzimy 🙂
n.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby
My akurat mamy bardzo dobre wrażenia po pobycie w Nowej Zelandii, aczkolwiek na pewno zgodzę się co do biwakowania. Przemierzaliśmy kraj pieszym szlakiem i czasami do przejścia było kilkadziesiąt km w ciągu jednego dnia, a opcji noclegowych brak, więc zakaz biwakowania doskwierał. Na szczęście na meszki nie trafiliśmy (zapewne zależy od pory roku). Ceny, może nie najniższe, ale też nam nie doskwierały.
Dziękuje za komentarz i pozdrawiam 🙂
sprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:
konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam w glowe. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.
konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.
dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, madchen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….