Data wizyty: 02.01-09.01.2020.
2 – ego stycznia opuszczamy nasz hotel i dochodzimy do autostrady, skąd zabieramy się z pewną dużą rodzinką (matka ma polskie korzenie i mówi nawet trochę po polsku). Zawożą nas aż do Marsden Point, gdzie szlak ponownie wkracza na plażę. Rozpoczynamy nasz ostatni etap na szlaku Te Araroa. Nasz czas w Nowej Zelandii powoli się kończy.
Ruakaka.
Do przejścia mamy krótki odcinek, ok. 9 km. Nogi zapadają się w miękkim podłożu, ale jako że mamy za sobą kilkudniową przerwę od chodzenia, to sił nam nie brakuje i nie męczy nas to zbytnio. Jest bardzo przyjemnie i podziwiamy ładne widoki, a także cudne okazy muszelek, których jest naprawdę mnóstwo.
Po pewnym czasie plaża staje się znacznie szersza i jeżdżą po niej samochody. Jeden się zatrzymuje i kierowca oferuje nam podwózkę, ale mówimy, że jesteśmy na szlaku. Informuje nas też, że czeka nas przejście przez rzekę.
Rzeczywiście, aby dostać się na pole namiotowe, na którym zamierzamy się zatrzymać, konieczne jest przekroczenie rzeki. Gdy stajemy nad jej brzegiem, jest przypływ, więc poziom wody jest dość wysoki. Przejście bez zmoczenia plecaków jest zatem niemożliwe lub co najmniej mało prawdopodobne.
Szczęście jednak nam dopisuje i pewna kobieta oferuje nam swoją deskę. Siadam na niej razem z plecakami, a Kasper pcha. W ten sposób udaje nam się przedostać na drugą stronę, czym wywołujemy zainteresowanie obecnych tam osób.
Po rozłożeniu namiotu czym prędzej udajemy się z powrotem na plażę. Po drodze zagaduje do nas pewien starszy mężczyzna i pyta, czy to my przeprawialiśmy się przez rzekę. Jest wyraźnie zaciekawiony szlakiem. Chwilę później dogania nas też spotkany wcześniej kierowca i również ucina sobie z nami krótką pogawędkę. Ludzie ewidentnie się nami interesują, co jest naprawdę miłe.
Chwilę później ponownie udajemy się na drugą stronę rzeki, a ja postanawiam przedostać się na plażę, którą mamy iść następnego dnia. W wielu miejscach woda jest już bardzo płytka, a wręcz nie ma jej wcale, ale pod sam koniec napotykam na strumień o wyjątkowo silnym nurcie. Woda płynie tak szybko, że zrobienie każdego kroku zajmuje mi jakieś kilkanaście sekund. Muszę się poddać, inaczej porwałby mnie prąd.
Wieczorem ponownie jemy Tua Tua, które uzbierał Kasper.
Widoki jakie oglądaliśmy z tego kempingu należą do najpiękniejszych, jakie widzieliśmy w Nowej Zelandii. Było tam po prostu cudnie. Miejsce nazywa się Ruakaka.
Dragon’s Spell.
Następnego dnia szlak początkowo wiedzie plażą, ale po ok. 5 km wchodzi trochę bardziej w głąb lądu. Idąc wzdłuż drogi dochodzimy do małego miasteczka Waipu, gdzie zatrzymujemy się na kawę.
Później przez pewien czas idziemy wygodną ścieżką wzdłuż drogi, dzięki czemu nie musimy być bezpośrednio na jezdni.
W dalszej kolejności robimy sobie przystanek na wyjątkowo urokliwym cmentarzu.
Gdy go opuszczamy, pogoda znacznie się pogarsza i zaczyna trochę padać, więc wędrówka nie należy do najprzyjemniejszych, zwłaszcza, że znów idziemy bezpośrednio drogą. Od czasu do czasu, gdy deszcz wydaje się zbyt silny, próbujemy chować się w przydrożnych krzakach.
Na szczęście po pewnym czasie skręcamy w mniejszą drogę i zaczynamy stopniowo wspinać się do góry, aż w końcu jesteśmy już naprawdę wysoko, a przed naszymi oczami rozpościerają się przepiękne widoki.
Nic jednak nie wskazuje na to, abyśmy w najbliższym czasie mieli ponownie znaleźć się wśród cywilizacji, więc zaczynamy zastanawiać się, gdzie spędzimy noc.
W pewnym momencie rozglądamy się już za jakimś konkretnym miejscem pod namiot, chociaż wiemy, że nie powinniśmy się tam rozbijać. Nie wiemy jednak, co powinniśmy niby zrobić.
I wtedy dzieje się coś, czego zupełnie się nie spodziewamy, a mianowicie spostrzegamy znaki informujące nas, że na pewnej posesji mile widziani są wędrowcy. Oczywiście czym prędzej tam zachodzimy.
Miejsce nazywa się Dragon’s Spell i jest stamtąd piękny widok na ocean i kawałek lądu, który wygląda jak smok.
Pukamy do jednego z budynków i już wkrótce poznajemy przemiłego pana, który jak mówi, opiekuje się posiadłością pod nieobecność właścicielki. Pytamy, czy możemy się rozbić, a on na to, że nie, że dostaniemy pokój i prowadzi nas do małego domku z tarasem. Jesteśmy w szoku, który pogłębia się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że nie musimy płacić!
W domku właścicielki, w którym możemy skorzystać z łazienki jest podobno skrzynka na ewentualne datki, ale nie możemy jej znaleźć. Ostatecznie zostawiamy trochę pieniędzy (20 dolarów, o ile dobrze pamiętam) na stole w naszym domku, razem z podziękowaniem.
Nie możemy uwierzyć w szczęście, jakie nas spotkało, gdyż nasza sytuacja przedstawiała się naprawdę kiepsko i mieliśmy perspektywę spędzenia nocy na dziko, a ostatecznie wylądowaliśmy w tak wspaniałym miejscu! Naprawdę nie posiadamy się z radości, zwłaszcza, że nie musimy rozkładać namiotu! Co prawda rezygnujemy ze spania w łóżku, gdyż pościel nie wygląda na często zmienianą, ale noc na sofie, a w przypadku Kaspra na podłodze i tak jest o niebo lepsza niż w ciasnym namiocie.
Mamy też okazję przejrzeć mocno leciwe i wyjątkowo specyficzne australijskie magazyny dla fanów motocykli o nazwie „Live to Ride”, które zawierają baaardzo dużo zdjęć kobiet w negliżu, a także takie oryginalne ujęcia jak np. pani w nazistowskim mundurze, z karabinem w ręku, pozująca przed czołgiem. Jest też sekcja o nazwie „From the Inside”, która zawiera ogłoszenia więźniów szukających partnerek do pisania listów.
W innym budynku nocuje jeszcze dwójka wędrowców, z którymi ucinam sobie dłuższą pogawędkę. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, następuje wymiana doświadczeń.
W przydomowym ogródku.
Następnego dnia najpierw idziemy przez góry, a później przez wyjątkowo malownicze pastwiska. Trasa jest naprawdę piękna.
Jednak dopiero gdy z powrotem trafiamy nad ocean, na wysoko zawieszoną ścieżkę, z której rozpościerają się widoki na wodę i linię brzegową, nasze szczęki opadają kompletnie.
Jest tam tak pięknie, że nie możemy się napatrzeć. Coś niebywałego!
Spotykamy tam sporo osób, gdyż jest to ścieżka często uczęszczana przez zwykłych turystów i ostatecznie prowadząca do plaży. Wkrótce zresztą schodzimy do plaży i ponownie idziemy brzegiem oceanu.
Następnie trafiamy do małego miasteczka Mangawhai Heads i okazuje się, że ponownie mamy problem z noclegiem. Kempingi są, ale jeden jest bodajże bardzo drogi (już nie pamiętam dokładnie), a drugi zajęty.
Idziemy zatem dalej, aż natrafiamy na skupisko sklepów i restauracji, gdzie zatrzymujemy się na kawę i wielkie pudło lodów o smaku tiramisu.
Kontynuując wędrówkę, zupełnie przypadkiem (wiedzeni błędnie zrozumianym znakiem), trafiamy na czyjeś podwórko. Okazuje się, że to prywatna posesja, ale kobieta z którą rozmawiamy oświadcza, że możemy rozbić się na jej trawniku, co też czynimy. Jest tam nawet drewniana kabina mieszcząca bardzo zadbaną toaletę i dostajemy dzbanek wody. Super! Po raz kolejny udało się uniknąć tarapatów.
Pakiri.
Następnego dnia pokonujemy spory most, zatrzymujemy się na kolejną kawę, a następnie przez jakiś czas idziemy wśród ładnych, wiejskich krajobrazów, po czym ponownie docieramy na plażę. Do Pakiri, gdzie zatrzymujemy się na nocleg, jest jeszcze 16 km.
Trasa nie jest jednak zbyt jednostajna, gdyż po drodze musimy wspiąć się na piękne, zielone wzgórza, które stanowią fajną odmianę i dostarczają cudownych widoków.
Z początku tego nie zauważamy, ale jakoś pod koniec wędrówki wszystko robi się ciemniejsze i takie jakby pomarańczowe. Jest dosłownie tak, jakby cały świat został przerobiony na sepię.
Gdy jesteśmy już na kempingu z ogromnym zaciekawieniem przyglądamy się niebu i wszystkiemu co nas otacza. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyliśmy.
Okazuje się, że efekt ten został spowodowany chmurami dymu przywianymi z Australii, gdzie szalały wówczas ogromne pożary. Niesamowite!
Z powrotem do Auckland.
Następnego dnia łapiemy na stopa niemiecką rodzinkę z dwójką małych dzieci podróżującą kamperem i zabieramy się z nimi prosto do Auckland.
Nasz pobyt na Te Araroa dobiega końca.
Będąc ponownie w mieście, o dziwo udaje nam się sprzedać nasz namiot, a resztę czasu wykorzystujemy na leżenie w łóżku, jedzenie i picie piwa.
Na lotnisku przeżywamy chwile grozy, gdy okazuje się, że skoro mamy loty dwóch różnych linii, to nie jest to tranzyt i musimy mieć australijskie wizy.
Pani z Qantas, do której zostajemy skierowani nie jest zbyt pomocna i jak na pracownika australijskich linii lotniczych ma zadziwiająco małą wiedzę na temat polityki wizowej tegoż kraju, co nie wiele brakowało, a skończyłoby się dla nas bardzo źle. Ja w każdym razie byłam już na pewnym etapie gotowa się poddać i po prostu kupić nowe bilety, ale na szczęście Kasper zachował zimną krew, przeszukał szybko Internet i niedługo później byliśmy szczęśliwymi posiadaczami 3 – miesięcznych wiz, w dodatku darmowych!
Szkoda tylko, że nie dane nam było zwiedzić w Australii nic poza lotniskiem.
Podsumowanie.
252 km … hmmm … niezbyt dużo. A już na pewno mniej, niż się spodziewaliśmy.
Okazuje się, że świadomość, że i tak nie ukończymy szlaku, wpłynęła na nas do tego stopnia, że kompletnie przestało nam zależeć jak wiele kilometrów przejdziemy i czy w ogóle na Te Araroa będziemy się znajdować.
No nic, trzeba kiedyś do Nowej Zelandii wrócić, ponownie na Cape Reinga zawitać i ruszyć przed siebie, tym razem z zamiarem przejścia całego szlaku.
Póki co, mamy na koncie przedsmak tego, czym jest ta droga i przynajmniej wiemy, czego mniej więcej spodziewać się na dalszych etapach. Dzięki temu, następnym razem będziemy lepiej przygotowani.
Wrażenia z Nowej Zelandii mamy super, spotkaliśmy się z ogromną życzliwością jej mieszkańców, a przyroda zwaliła nas z nóg. Dlatego jest to kraj, do którego chętnie wrócimy. Mam nadzieję, że nie raz i nie dwa.
Leave a Reply