te araroa nowa zelandia
Te Araroa, Nowa Zelandia

Te Araroa – pieszo przez Nową Zelandię. Część 1: Cape Reinga – Ahipara (ok. 100 km).

Data wizyty: 16-20.12.2019.

Po nocy i cudownym poranku spędzonym na Tapotupotu Campground i przylegającej do niego plaży, para młodych Brytyjczyków podwozi nas z powrotem na Cape Reinga.

Gdy dojeżdżamy, dość obficie pada, więc z samochodu biegniemy prosto pod zadaszenie przy toalecie. Nie ma sensu w takich warunkach ruszać na szlak, gdyż przemoklibyśmy od razu. Nic też nie widać, mgła przesłania wszystko.

Trudno przewidzieć, ile potrwa ulewa, więc zrezygnowani i pozbawieni innego wyjścia, czekamy.

Na szczęście deszcz okazuje się gwałtowną, ale krótką ulewą i już wkrótce mamy możliwość ponownie udać się na sam przylądek, do latarni. Oczywiście chcemy zacząć przejście szlaku prawidłowo, od punktu początkowego.

Po mgle nie ma już prawie śladu, więc raz jeszcze podziwiamy otaczające nas krajobrazy, po czym cofamy się do zbocza, przy którym postawiono znak z logo Te Araroa. Wkraczamy na Te Paki Coastal Track, który po 13-tu kilometrach doprowadzi nas do Twilight Beach, naszego pierwszego przystanku na szlaku (według aplikacji The Trail App, dystans pomiędzy Cape Reinga i Twilight Beach wynosi 12 km).

Nie jest to długi odcinek, ale nam nigdzie się nie spieszy. Poza tym, Twilight Beach to idealne miejsce na pierwszy nocleg na szlaku i myślę, że naprawdę warto się tam zatrzymać.

Te Paki Coastal Track – 12 km niebywałych widoków.

Moim zdaniem ten fragment Te Paki Coastal Track warto przejść nawet, jeśli nie mamy w planach wyruszania na szlak Te Araroa. Te 12 km to zdecydowanie najpiękniejsze miejsce, jakie widziałam w Nowej Zelandii i moje oszołomienie otaczającą mnie przyrodą, trwało non stop przez te kilka godzin, które zajęło mi przejście całego odcinka.

Już stojąc przy znaku, rozciąga się przed nami piękny widok na Te Werahi Beach, a chwilę później, gdy ruszamy zboczami wzgórza do tejże plaży, dane nam jest podziwiać niesamowitą zieleń i różnorodność nadmorskiej roślinności. Coś pięknego!

Następnie czeka nas 3 – kilometrowy odcinek plażą, a później kolejne wzgórze, pokryte żółto – pomarańczowo – czerwonym piachem.

W dalszej kolejności napotykamy na ponowną eksplozję zieleni, która po pewnym czasie przechodzi w wydmy.

Na koniec trafiamy na Twilight Beach i idziemy niemal do końca plaży, aż zobaczymy schodki prowadzące na Twilight Beach Campsite.

Po dotarciu na górę, ponownie zachwycają nas widoki. Położenie tego kempingu jest po prostu genialne i naprawdę nie wyobrażam sobie lepszego miejsca na pierwszy nocleg na szlaku.

Przeszkody po drodze, czyli na co uważać.

Pokonując Te Paki Coastal Track, a także inne odcinki wiodące plażą, należy mieć na uwadze pływy.

Nawet jeśli plaża jest szeroka, przypływ może nas zaskoczyć i uniemożliwić dalszą wędrówkę. Nie mówiąc już o tym, że w niektórych przypadkach, może stanowić realne zagrożenie.

My na szlak wyruszyliśmy dość późno, co było spowodowane leniwym porankiem na plaży i wspomnianą powyżej ulewą. Natomiast nasza wiedza na temat szlaku była raczej ograniczona i jak zwykle byliśmy średnio przygotowani.

Dlatego też, przypływ zaskoczył nas już na samym początku.

Gdy pokonaliśmy dwa pierwsze kilometry i zeszliśmy do Te Werahi Beach, musieliśmy przedostać się przez mocno usiany ostrymi skałami fragment plaży. Nie dało się go ominąć, gdyż woda zalewała już niższe partie plaży i jeszcze trochę, a zalałaby i skały. Myślę, że zdążyliśmy w ostatniej chwili.

Następnego dnia mieliśmy natomiast okazję zobaczyć przypływ na Twilight Beach, kiedy to woda podeszła pod same schodki prowadzące na kemping i dojście na plażę zostało zupełnie odcięte. Gdybyśmy podczas przypływu utknęli na tej plaży przy stromym fragmencie wybrzeża, byłoby naprawdę niebezpiecznie.

Z morzem w Nowej Zelandii nie ma żartów!

Na uwadze warto też mieć pogodę. Deszcze potrafią pojawić się zupełnie znienacka i często wygląda to tak, jakby ktoś lał na nas wodę wiadrami.

Byliśmy akurat na zupełnie odkrytym wzgórzu, bez możliwości schowania się gdziekolwiek, gdy przyszła taka nagła ulewa. Zlało nas doszczętnie, zanim zdążyliśmy założyć nasze przeciwdeszczowe płaszcze. Oczywiście przemokły nam też buty.

Gdybym teraz znalazła się w takiej sytuacji, to czym prędzej zdjęłabym buty i schowała je pod płaszczem, a następnie przeczekała ulewę. Jak wiadomo, chodzenie w mokrych butach jest wyjątkowo nieprzyjemne, więc warto je w miarę możliwości chronić.

Twilight Beach Campsite.

Pokonując te 12 km, spotkaliśmy jedynie dwóch chłopaków, którzy szli w przeciwnym kierunku. To oni powiedzieli nam, że na kempingu spotkamy Kanadyjczyka, który siedzi tam już od tygodnia.

Tak też się stało.

Z początku wydało mi się to dziwne, że ktoś chciałby spędzić tyle czasu w takim miejscu, gdyż kemping nie należał do zbyt dobrze wyposażonych, ale jak teraz o tym myślę, to faktycznie może to być idealne miejsce na odpoczynek od świata.

Na kempingu stoi mała, drewniana altanka, a wokół jest trawa, na której można rozbić namioty. Jest tam też toaleta i znajdujący się za nią kranik, a także inny kranik, z wodą pitną. Tą wodę trzeba podobno przegotować, podobnie jak wodę ze wszystkich innych źródeł, na jakie natknęliśmy się na szlaku, ale nie spotkaliśmy nikogo, kto by się tym przejmował. Kanadyjczyk powiedział nam, że pije tą wodę od tygodnia i nic mu nie jest. Podobne opinie dotyczące tego typu ujęć wody, słyszeliśmy od innych, spotkanych później ludzi, a zapoznana jeszcze tego samego dnia Australijka, piła wodę nawet prosto ze strumieni (pomimo tego, że miała filtr).

My i tak mieliśmy butelkę z filtrem, więc korzystaliśmy z niej zawsze! Wydaje mi się, że ryzyko jest jednak niewielkie.

Co do kraniku za toaletą, to udało nam się go użyć jako prysznica. Nie było łatwo, gdyż jest tam skos i ciężko utrzymać równowagę w klapkach, ale oczywiście było warto. Na Te Araroa radziłabym korzystać z każdej możliwości wzięcia prysznica, gdyż nigdy nie można mieć pewności, gdzie będziemy nocować następnego dnia i w jakich warunkach.

Z perspektywy czasu wiem już, że ten kemping jest naprawdę dobrze zorganizowany jak na Te Araroę, więc nie dziwię się, że Kanadyjczyk spędził tam aż tyle czasu.

Z tego co nam mówił, przeszedł cały szlak rok wcześniej, a teraz pokonywał wybrane fragmenty, a także inne ścieżki.

Widać, że Nowa Zelandia bardzo przypadła mu do gustu. Po powrocie do Kanady, mieszkał i pracował w swoim samochodzie, żeby móc ponownie przylecieć do Nowej Zelandii na kilka miesięcy.

Jak dla mnie, to niezły hardcorowiec, ale z drugiej strony, nie dziwię się, że niektórzy potrzebują takiej odskoczni od typowego, miejskiego życia. Sama ciągle teraz myślę o Nowej Zelandii i o tym, jak tam było cudownie. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z aż tak odludnymi, spokojnymi i w dodatku niebywale pięknymi miejscami. Myślę, że od takich warunków i idącej z nimi w parze wolności, można łatwo się uzależnić.

Drugi dzień na Twilight Beach.

Zarówno w nocy, jak i następnego ranka, bardzo mocno padało. Gdy w końcu się rozpogodziło, było już dość późno, a do następnego kempingu mieliśmy ok. 28 km.

Dość długo się wahaliśmy, ale ostatecznie uznaliśmy, że nie ma sensu ruszać na szlak i postanowiliśmy zostać na Twilight Beach o jeden dzień dłużej.

Z początku nie czuliśmy się z tym zbyt dobrze, gdyż oznaczało to dzień przerwy po przejściu zaledwie 12-tu kilometrów, no ale cóż, z pogodą się nie wygra.

Do podobnego wniosku doszła zresztą Australijka, która też nocowała na kempingu.

Dzięki dodatkowemu dniu, miałam natomiast okazję rozejrzeć się trochę po okolicy i odkryć kolejne przepiękne miejsca.

Poszłam na spacer ścieżką prowadzącą przez wzgórza i wprost nie mogłam się nadziwić, jak tam jest cudnie. Piękne, wspaniałe, wręcz niesamowite miejsce!

Ninety Mile Beach.

Następnego dnia, już bez przeszkód, udało nam się kontynuować szlak.

Najpierw mieliśmy do przejścia ok. 4 km wzgórzami, które oczywiście dostarczyły nam niezwykłych wrażeń wizualnych, a później, drewnianymi schodkami zeszliśmy do plaży.

Była to słynna Ninety Mile Beach, która wbrew nazwie nie jest jednak długa na 90 mil. Tak naprawdę ma raczej 90 kilometrów, a dokładnie 84 kilometry (tak przynajmniej pokazuje aplikacja).

Niemniej jest to spory dystans jak na plażę i w sumie przejście całej tej odległości zajęło nam trzy dni.

Trzy dni chodzenia po piasku i pięknego, aczkolwiek dość jednostajnego krajobrazu. Pierwszy raz miałam okazję robić coś takiego i muszę przyznać, że choć trochę męczące, było to ciekawe doświadczenie.

Ninety Mile Beach to atrakcja turystyczna i dlatego od czasu do czasu widzieliśmy obwożące turystów po plaży autokary. Zatrzymywały się, a ludzie wysiadali i cykali fotki.

Plaża jest bardzo ładna sama w sobie, ale wydaje mi się, że o jej wyjątkowości świadczy przede wszystkim jej rozmiar, którego niestety nie doświadczymy podczas kilkuminutowego postoju.

Na Ninety Mile Beach, chociaż plaża jest bardzo szeroka, trzeba też oczywiście uważać na przypływy.

Nas w pewnym momencie taki jeden dopadł. Woda podchodziła pod same wydmy i ledwie mogliśmy iść. Jeszcze trochę i musielibyśmy się wspinać, a chodzenie po skosie, po uciekającym spod nóg piachu, praktycznie uniemożliwiłoby nam dalszą wędrówkę.

Maunganui Bluff Reserve Camping Ground.

Według aplikacji, na 40-tym kilometrze znajduje się następny kemping. My niestety nie wiedzieliśmy ile przeszliśmy, gdyż w telefonie już dawno padła bateria, a na plaży nie było żadnych znaków. Niemniej spodziewaliśmy się, że kemping będzie albo widoczny ze szlaku albo jakoś oznaczony.

Gdy jednak mieliśmy za sobą kilka godzin chodzenia i zaczęliśmy czuć, że 28 km chyba już minęło, a nigdzie nie było nawet śladu po kempingu, zaczęliśmy się lekko niepokoić.

To, że ostatecznie go odnaleźliśmy, było zresztą dziełem przypadku. Mianowicie, w pewnym momencie zobaczyłam prowadzącą za wydmy ścieżkę i tknęło mnie, żeby nią podążyć.

Chwilę później zobaczyłam jakieś zabudowania, aczkolwiek brak jakichkolwiek namiotów nie przekonał mnie, że to na pewno to miejsce. Zawołałam jednak Kaspra i poszliśmy w głąb znacznie szerszej w tym miejscu drogi.

Po chwili natknęliśmy się na duży znak na płocie, który rozwiał nasze wątpliwości. Byliśmy na polu namiotowym!

Zaraz spotkaliśmy też Australijkę, która rozbiła się tuż za toaletą i dlatego ze ścieżki nie widzieliśmy jej namiotu. Mówiła, że też miała problem żeby odnaleźć obozowisko i trafiła na nie dopiero ze ścieżki wyjściowej.

Trzeba więc uważać. Kemping jest schowany za wydmami i zupełnie niewidoczny z plaży. Jeśli go miniemy, to następny jest dopiero za 30 km! A na dziko w tych okolicach rozbijać się nie wolno.

Teren jaki przeznaczono dla piechurów (lub innych turystów) jest naprawdę spory, ale tego dnia stanęły na nim zaledwie trzy namioty. Poza nami i Australijką, przyszła jeszcze Nowozelandka, która dotarła na Twilight Beach poprzedniego dnia.

Na kempingu jest toaleta i prawdziwy prysznic, aczkolwiek bez dachu i tylko z zimną wodą. Jest też umywalka. Niestety, tak jak w wielu podobnych miejscach (albo wszystkich), nie ma koszy, więc wszystkie śmieci trzeba ze sobą nosić. Zazwyczaj można się ich pozbyć tylko w miasteczkach.

Tego dnia popołudnie było chłodne, więc zrobiłam tylko krótki rekonesans po najbliższej okolicy i wcześnie poszliśmy spać.

Plaży ciąg dalszy.

Następnego dnia dalej szliśmy plażą. 30 kilometrów plaży i absolutnie żadnej zmiany krajobrazu!

Plusem było to, że mogłam zdjąć buty i na boso pokonałam fragment szlaku. Minusem było natomiast to, że bez butów nogi też się męczą, może nawet bardziej i na koniec dnia miałam już odciski.

Ogólnie szło się jednak dobrze. Woda była daleko, więc piasek na plaży był utwardzony i nogi się nie zapadały. Mieliśmy dobre tempo i przejście tych 30-tu kilometrów zajęło nam jedynie ok. 6,5 godziny. Oczywiście po drodze robiliśmy też przystanki, więc daje nam to co najmniej 5 km/h.

Utea Park.

Tym razem na końcu etapu zobaczyliśmy powiewającą na wydmach flagę, która doprowadziła nas na kemping. I to jaki!

Utea Park to zupełnie inna bajka niż trzy poprzednie pola namiotowe, które odwiedziliśmy.

Od razu poznaliśmy właścicielkę, która tam mieszka i dogląda biznesu. Poza miejscem pod namioty, są też domki dla turystów, prąd, prawdziwa kuchnia, a także łazienka z prysznicami z ciepłą wodą (wreszcie mogłam umyć włosy). Oprócz tego, można zamówić owocowy koktajl, który właścicielka dość intensywnie, aczkolwiek bezskutecznie, nam wpychała (bardzo drogi).

Takie udogodnienia mają jednak swoją cenę. Za rozbicie namiotu, musieliśmy zapłacić 15 dolarów na osobę.

No nic, było to warte gorącego prysznica, możliwości zjedzenia ciepłego posiłku, naładowania telefonu. A co więcej, po przeglądnięciu jakichś odręcznych notatek, Kasper dowiedział się o istnieniu Tua Tua, czyli małż, które od tego momentu stały się częścią naszego jadłospisu.

Tua Tua.

Aby zdobyć Tua Tua, należy udać się na plażę podczas odpływu, zagłębić ręce w mokrym piasku i po chwili na pewno natrafimy na jakieś muszelki.

Nam za pierwszym razem udało się uzbierać naprawdę dużo, a z każdym kolejnym, znajdywaliśmy nawet więcej.

Na noc zostawiliśmy je namoczone w morskiej wodzie, aby wypłynął z nich piasek, a rano Kasper je ugotował, jedynie z dodatkiem podstawowych przypraw. Były przepyszne! Dosłownie niebo w gębie! No i oczywiście nie ma nic lepszego, niż ciepły, pożywny posiłek tuż przed kolejnym dniem wielogodzinnej wędrówki.

A co do naszych poszukiwań Tua Tua, to poszliśmy na plażę dość późno, ok. 10-tej w nocy. Było już wtedy zupełnie ciemno i nie było widać absolutnie nic! Kemping był za wydmami, więc nie dochodziło stamtąd żadne światło.

Przez chwilę obawiałam się nawet, że jeśli za bardzo się oddalimy, to nie będziemy mogli znaleźć ścieżki i utkniemy na plaży. Do tego na szczęście, jednak nie doszło.

A w między czasie zauważyliśmy, że na niebie lśnią tysiące gwiazd. Był to widok, jakiego nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji oglądać. Coś niesamowitego!

Wydaje mi się, że widzieliśmy Drogę Mleczną, która była niesamowicie wyraźna.

Mówiąc krótko, było pięknie! A cała ta sytuacja, czyli szukanie w piasku Tua Tua przy tak cudnie rozgwieżdżonym niebie, było niesamowitym i niezapomnianym doświadczeniem.

Wzgórze.

Za Utea Park znajduje się małe wzgórze, na które warto wyjść, gdyż rozciąga się z niego piękny widok na okolicę.

Zobaczymy nie tylko plażę i morze, ale również ogromne połacie zielonej roślinności i oba kempingi, które znajdują się w tym miejscu.

Tak, oprócz Utea Park, jest w tym miejscu jeszcze jeden kemping, usytuowany nieco bardziej w głąb lądu.

Ostatni dzień na plaży.

Czwartego dnia wędrówki do pokonania mieliśmy ostatni już odcinek Ninety Mile Beach, który prowadzi do małej wioski Ahipara.

Nie ukrywam, że na tym etapie plaża zaczęła już wychodzić nam bokiem i o ile pierwsze kilometry poszły dość sprawnie (dodatkowo urozmaicone szukaniem Tua Tua i wypróbowaniem ich również na surowo), to później było już tylko gorzej.

Po ok. 17-tu kilometrach doszliśmy do jakichś zabudowań i drogi, którą dojeżdżali do plaży turyści.

Tam też spotkaliśmy Nowozelandkę, która tak jak my, poprzednią noc spędziła w Utea Park. Już wtedy widzieliśmy, że jest w kiepskim stanie, bo cała się trzęsła. Nie jestem pewna, czy dobrze pamiętam, ale chyba było to spowodowane oparzeniami słonecznymi.

W każdym razie, z Utea Park przyjechała stopem, plażą i teraz szukała kolejnego stopa. Nie zamierzała iść dalej Ninety Mile Beach.

Nigdy więcej jej nie spotkaliśmy, ale nie wiem, czy zrezygnowała ze szlaku całkowicie, czy po prostu udała się w inne miejsce.

Kilka dni później ponownie spotkaliśmy Australijkę i okazało się, że ona też nie przeszła do końca Ninety Mile Beach. Podobno zeszła w którymś momencie z plaży i złapała stopa do jakiegoś baru, gdzie upiła się shotami.

W związku z tym, okazało się, że z naszej małej „ekipy” tylko my dwoje przeszliśmy w całości ten pierwszy 100 – kilometrowy odcinek Te Araroa, w tym całą długość Ninety Mile Beach.

Jednak tak jak napisałam powyżej, ostatnie kilometry nieźle dały nam w kość. Plaża dłużyła się strasznie, a w dodatku w pewnym momencie zaczął padać deszcz i musieliśmy założyć płaszcze przeciwdeszczowe.

Na samym końcu natknęliśmy się natomiast na coś w stylu zatoczki i musieliśmy wspiąć się na wydmy, żeby przedostać się do wioski. Tam przywitała nas pewna Maoryska z tatuażem na podbródku, która gratulowała nam ukończenia etapu.

Ahipara Holiday Park.

Na nocleg zatrzymaliśmy się w Holiday Park.

Później jeszcze kilkukrotnie korzystaliśmy z tej sieciówki. Ich kempingi zawsze są znakomicie wyposażone, ale niestety też dość drogie. Tym razem zapłaciliśmy po 20 dolarów za osobę. Nie ma się jednak co dziwić, w końcu w łazience grała muzyka!

Kasper został czym prędzej wysłany do sklepu, a ja zaczęłam rozkładać namiot. Zdążyłam w ostatniej chwili, zanim znów się rozpadało.

Na szczęście tym razem nie musieliśmy chować się w namiocie, gdyż do dyspozycji mieliśmy duży pokój socjalny, a tuż obok wypasioną kuchnię, gdzie Kasper przygotował nam kiełbaski.

Wtedy też okazało się, że wędlina w Nowej Zelandii jest dość kiepska, co dziwi tym bardziej, że pastwisk im nie brakuje i jeśli po jakimś kraju miałabym spodziewać się znakomitego mięsa i wędlin, to właśnie po Nowej Zelandii.

No nic, i tak najedliśmy się do syta.

Zapasy jedzenia.

Rozpoczynając ostatni odcinek na Ninety Mile Beach, z naszych zapasów żywności mieliśmy już tylko dwa batoniki. Cała reszta została zjedzona.

Oznacza to jednak, że naprawdę dobrze rozplanowaliśmy sobie posiłki, gdyż jedzenia starczyło na 100 km i na ten dodatkowy, nieplanowany dzień na Twilight Beach. Idealnie!

Podsumowanie.

Bardzo dobrze wspominamy te pierwsze 100 km na szlaku i cieszę się, że postanowiliśmy zacząć naszą przygodę z Te Araroa na Cape Reinga.

Oczywiście podczas naszego krótkiego pobytu w Nowej Zelandii zdążyliśmy poznać jedynie Northland, więc nie mamy porównania z innymi regionami kraju, a tym bardziej z Wyspą Południową, niemniej, odcinek ten bardzo nam się podobał i chętnie przeszlibyśmy go ponownie.

Krajobrazy, jakie mieliśmy okazję oglądać były przepiękne, cudne, niebywałe i z pewnością zapamiętamy je na zawsze. Najważniejsze jest jednak to, że mogliśmy pobyć z przyrodą sam na sam, wyciszyć się, odpocząć od zgiełku miast. Było to naprawdę niesamowite doświadczenie.

3 Comments Posted

  1. n.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
    wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
    co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby

  2. sprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:

    konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w

    christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej

    parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa

    roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed

    momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow

    sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie –

    auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na

    sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie

    zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto

    jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala

    pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na

    ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac

    akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po

    nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom.

    zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do

    dzis sie pukam w glowe. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku.

    oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i

    wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko

    jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po

    lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych

    miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero.

    mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze

    latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac

    auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po

    500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili

    z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie

    wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go

    sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co

    juz nawet wole nie pamietac.

    konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to

    jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej,

    to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w

    hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec

    sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i

    pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed

    lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez

    bez sensu.

    dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac,

    przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo

    zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem

    pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem

    150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na

    lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka

    miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc,

    czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.

    a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane

    miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak

    wyobrazni. das ist keine deutschland, menschen. angielski swiat nie

    dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione

    przed lotniskiem….

Leave a Reply

Your email address will not be published.


*